Internetowe Archiwum KPN - strona glowna
najwazniejsze dokumenty kpn z l. 1979-1993
teksty polityczne Leszka Moczulskiego z l. 1973-2004
inne dokumenty
 Historia KPN
procesy polityczne kierownictwa kpn
encyklopedia kpn
czytelnia prasy kpn
wspomnienia dzialaczy  kpn
najwazniejsze publikacje nt. kpn
historia marszow szlakiem I Kompanii Kadrowej w l. 1981-1990
forum bylych dzialaczy kpn
kontakt z administratorem

Wspomnienia konfederatów

Obszar drugi

Jerzy Mohl

"Katyń 1940-1980 pamiętamy!"

 

     Jeśli mnie pamięć nie myli, mniej więcej 2 tygodnie po śmierci Badylaka na Rynku Głównym w marcu 1980, o której dowiedziałem się od Marka Bika, postanowiliśmy wykonać napis w jakimś widocznym miejscu. Lokalizację naszej akcji wypatrzył Marek, który często do szkoły chodził na piechotę. Był to spory kawałek muru (20-25 metrów bieżących) usytuowany około 150 metrów poza peronem kolejowym przy stacji Kraków-Łobzów patrząc w kierunku Dworca Głównego. Mur był otynkowany na gładko i idealnie nadawał się na wykonanie napisu. Postanowiliśmy wykonać na tym murze napis o treści „Katyń 1940-80 – pamiętamy!”. Akcję zaplanowaliśmy na późne godziny wieczorne (chyba około 22.) ustalając, że spotkamy się za tym peronem. Każdy z nas miał inne zadanie. Marek przyniósł farbę, a ja dostarczyłem dwa pędzle. Napis wykonaliśmy w ciągu paru minut i szybko ewakuowaliśmy się w stronę ul. Łokietka, gdzie nastąpiła demobilizacja. Każdy poszedł w swoją stronę, po drodze pozbywając się dowodów rzeczowych. Nazajutrz rano, Marek idąc do szkoły, poszedł sprawdzić, czy napis jeszcze jest. Dzieło naszych rąk (litery miały około 80 cm) nie zostało jeszcze zamalowane i ludzie jadący pociągiem do pracy w Krakowie z kierunku zachodniego mieli okazję je zobaczyć. Po południu nie było po nim śladu. To miejsce wykorzystaliśmy w roku następnym, ale o ile dobrze pamiętam, wtedy napis dotyczył 17 września 1939 r.
 

"Kadrówka 1981"

 

     Na informację o Marszu natrafiliśmy z Markiem Bikiem przez przypadek. Jechaliśmy tramwajem i Marek zwrócił uwagę na jedną z wielu ulotek, którymi wówczas oblepione były tramwaje. Ponieważ był ostatni miesiąc wakacji, doszliśmy do wniosku, że może to być nietypowe i interesujące spędzenie wolnego czasu. W tamtym czasie o historii I Kompanii Kadrowej i Legionach Piłsudskiego nie wiedziałem zbyt dużo, ale nie była to też dla mnie historia nieznana. Podjęcie decyzji o udziale zajęło nam dosłownie kilka minut, jak zresztą wszystkie nasze wspólne eskapady. Marsz Kadrówki w 1981 swój finał miał tak naprawdę na Wawelu 11 listopada, kiedy otrzymaliśmy odznaki marszowe, wzorowane na przedwojennych.
     Muszę przyznać, że pod względem zawartych znajomości te sześć dni marszu, przynajmniej dla mnie, przebiło wszystko, co do tej pory zaznałem. Również wśród naszych rówieśników pozyskaliśmy nowe kontakty, z których najcenniejszym było poznanie Wojtka Słowika, na którego rozsądku, odwadze i wyjątkowym wyczuciu chwili, nigdy się nie zawiodłem.
 

Sowiniec

 

     W czasie marszu dowiedzieliśmy się od Witka Tukałły o problemach związanych z odbudową kopca i zadeklarowaliśmy swoją pomoc po powrocie do Krakowa. We wrześniu 1981roku zameldowaliśmy się z Markiem Bikiem do pracy. Pamiętam, że wtedy soboty w szkole były wolne (nie pamiętam tylko, czy wszystkie), w każdym bądź razie każda sobota upływała nam na harówce przy odbudowie kopca. Pracami kierował Witek Tukałło z racji swojego wykształcenia, jako inżynier budownictwa. My natomiast, czyli cała reszta, stanowiliśmy siłę roboczą. Na kopcu pracowała cała masa ludzi, gdzie każdy na miarę swoich możliwości dawał z siebie wszystko. Nie dysponowaliśmy dosłownie niczym. Brakowało narzędzi, więc ludzie przynosili swoje z domu, materiałów, ale był to najwspanialszy czyn społeczny, w jakim brałem udział. Kiedy pomyślę, że potrafiliśmy pracować cały dzień, mając zaledwie parę łyków herbaty przyniesionej w butelce z domu (wtedy nie było możliwości kupienia wody mineralnej czy jakiegokolwiek płynu – w sklepach nie było nic), to – patrząc na dzisiejszych młodych ludzi – wydaje mi się to czystym surrealizmem.
     Niesamowitą rolę odgrywała zaradność i pomysłowość Witka Tukałły jako kierownika budowy. Pamiętam, że znalazł na jakiś starych planach przebieg przewodu wielożyłowego, który położono jeszcze przed wojną (miał doprowadzić oświetlenie do alejek wiodących od zoo) i można go było odzyskać. Namierzenie tego znaleziska miało nam zapewnić dostawę energii do pawilonu przy kopcu, mocno zdewastowanego wówczas, stanowiącego jedyne zaplecze dla pracujących przy budowie. Trzeba było się spieszyć, aby komuna nie zorientowała się, że zamierzamy zdobyć zasilanie kuchennymi drzwiami. Ustalono, że trzeba zmobilizować wszystkich ludzi, jakich tylko się da. Aby pomóc w tym zbożnym dziele, zorganizowaliśmy z Markiem w naszej klasie i klasach równorzędnych taką akcję propagandową, że przyszło chyba ze 20 osób. Nasz kierownik budowy zdobył jakimś cudem sporo łopat i kilofów (kopać trzeba było w skalistym gruncie przerośniętym korzeniami drzew) i całe to pospolite ruszenie w ciągu dwóch sobót wykopało i przeniosło w nowe miejsce ponad 400 metrów bieżących przewodu. Na dłoniach mieliśmy krwawe pęcherze.
 

"Solidarność"

 

     We wrześniu 1981 roku odbyła się druga tura zjazdu „Solidarności”. Mój ojciec, oprócz tego, że był przewodniczącym jednego z większych zakładów pracy w Krakowie (Budostalu) oraz członkiem Zarządu Regionu, był również delegatem na zjazd. Pamiętam, że kiedy wrócił ze zjazdu, powiedział, że w ciągu 3-4 miesięcy komuniści będą musieli zdławić „Solidarność”, bo jeśli tego nie zrobią, to na Wielkanoc 1982 będzie już po nich. Powtórzył to w czasie zebrania Zarządu Regionu, sugerując, że „Solidarność” powinna się przygotować na wprowadzenie stanu wyjątkowego. Został wyśmiany i zlekceważony stwierdzeniami, że 10-milionowy Związek jest siłą, której komuna nie może ruszyć. Czas pokazał, kto miał rację. Muszę przyznać, ze w Załężu tylko jeden z członków Zarządu Regionu – Rysiek Majdzik – przyznał mu rację niejako per procura, na moje ręce.
     Podzieliłem się z Markiem Bikiem przewidywaniami mojego ojca i doszliśmy do wniosku, że w tej sytuacji trzeba maksymalnie starać się pomóc „Solidarności”. Dlatego w drugiej połowie września udaliśmy się do Zarządu Regionu, do Sekcji Propagandy i Kolportażu (mam nadzieję, że nie pokręciłem nazwy), oferując swoją gotowość do pracy na zasadzie wolontariatu w godzinach popołudniowych. Początkowo chcieli nas spławić, bo wydawało im się dziwne, że tak prosto z ulicy przyszło dwóch licealistów (byliśmy w klasie maturalnej) i chce coś robić. Dopiero kiedy nie odpuszczaliśmy, zapytali o nazwiska i gdy się zorientowali, czyim jestem synem, przyjęli nas. Zaczął się okres w moim życiu, który był niczym tytuł piosenki „Crazy is my life”. Przez trzy, czasem cztery dni w tygodniu, zaraz po szkole około godziny 15 zjawialiśmy się w Sekcji Propagandy, gdzie z naszych szkolnych teczek (typ raportówki) wywalaliśmy na podłogę pod stół, aby nie przeszkadzały, nasze książki i zeszyty i ładowaliśmy do nich ulotki „Solidarności”. Do drugiej ręki jeden z nas brał wiadro z klejem, a drugi pędzel i ruszaliśmy w trasę od siedziby Zarządu Regionu przy Alejach do ulicy Karmelickiej, stamtąd na Dworzec Główny, potem Wschodni i dalej przez ul. Lubicz do ronda Mogilskiego, a dalej do Nowej Huty. Koniec trasy to plac Centralny. Większość tej trasy pokonywaliśmy pieszo (ok. 10 km).
     Plakatowanie było zajęciem nie tylko uciążliwym ze względu na czasowe zaangażowanie i długość marszruty. Dodatkową atrakcję stanowiła możliwość bycia zatrzymanym przez MO lub SB w czasie pracy. Aby się zabezpieczyć na taką ewentualność, nasi pracodawcy wymyślili, że musimy mieć tzw. oczy, czyli kiedy Marek i ja kleiliśmy ulotki, ktoś szedł za nami, niejako nas śledząc i będąc naszym zabezpieczeniem. Często był to któryś z kolegów klasowych i o ile oni się zmieniali, „zespół klejący” pozostawał ten sam. Te tzw. oczy miały za zadanie w razie zatrzymania przez MO zawiadomić Zarząd Regionu przez telefon (z budki). Od września do grudnia 1981 zostaliśmy zatrzymani dwa razy. Pierwszy raz przytrafiło się nam to na Dworcu Wschodnim, gdzie po zatrzymaniu przez patrol MO zostaliśmy doprowadzeni na komisariat przy ul. Lubicz (Biały Domek). Zachowanie milicjantów było mocno agresywne i widać było, że chcą się wykazać nadgorliwością. Próbując nas zastraszyć, uderzali pałkami o blat stołu albo o dłoń. W pewnym momencie jeden zażądał, abym posmarował Marka klejem, a on miałby na siebie nałożyć ulotki, robiąc z siebie żywy słup ogłoszeniowy. Oczywiście, spuściliśmy ich po brzytwie, mówiąc, że zaraz im miny zrzedną, jak stanie komunikacja w Krakowie albo Huta Lenina. Nasze „oczy”, czyli w tym wypadku Jakub Tasior – nasz kolega z klasy, narobił takiego rabanu w Zarządzie Regionu (nie mógł się dodzwonić, więc pognał na piechotę), że telefon na komisariacie zaczął się urywać. Na koniec zadzwonili z Kombinatu i zapowiedzieli, że jeśli do 5. rano nie wyjdziemy, to zostanie ogłoszony strajk najpierw w Hucie, a potem w całym Krakowie. Ponieważ była noc, zażądano, aby do siedziby Zarządu Regionu odwiózł nas prokurator. Afera zrobiła się niemożliwa. Ściągnęli z domu jakiegoś prokuratora, który nas odwiózł, aby pokazać, że jesteśmy cali i zdrowi, a następnie Marka odstawiono na ul. Felicjanek, a mnie na Olszę.
     Nasz nauczyciel WF-u pan prof. Śliwka, który był wiceprzewodniczącym Solidarności w XIV LO, jak przeczytał, że złapała nas milicja, poczuł się tym osobiście dotknięty i zaordynował biegi z przeszkodami na WF-ie tylko dla nas dwóch (reszta klasy grała w kosza).
      Kilka tygodni później, milicja zatrzymała nas na placu Centralnym w Nowej Hucie, ale kiedy zadzwonili z Zarządu Regionu na komisariat (na os. Zgody), gdzie nas przetrzymywali, z groźbą, że będą kłopoty, wyszliśmy po niecałej godzinie. Wtedy towarzyszył nam, jeśli dobrze pamiętam, Marek Jawień (także z naszej szkoły) i to on powiadomił władze „Solidarności” o naszym zatrzymaniu.
     Na początku października 1981 w siedzibie „Solidarności” poznaliśmy „Muzię” Sierotwińską i jej córkę Berenikę. Narodziła się wówczas koncepcja powołania pisma dla młodzieży licealnej, które byłoby miesięcznikiem o charakterze publicystyczno-historycznym. Poprzez Berenikę poznaliśmy wówczas uczniów XIII LO, którzy mieli ochotę zaangażować się w ten projekt: Gośkę Gorczycę, Magdę Barszcz, Bartka Litwina oraz (śp.) Ankę Krameris, a kilka dni później dołączyli do nas Maciek Kuś i jego kolega Jacek Lichoń. W czasie pierwszego kolegium redakcyjnego przyjęliśmy nazwę pisma „Vis”(od łac. siła) i zakres tematów, którymi się zajmiemy. Ostateczne sczytanie tekstów przed dostarczeniem ich do druku odbyło się w mieszkaniu „Muzi” przy ul. Zygmunta Augusta, gdzie wtedy mieszkała. Dzisiaj już nie pamiętam, jakie były tematy pierwszego numeru, ale wiem, że z Markiem Bikiem napisaliśmy wspólnie artykuł o Święcie Niepodległości. Przyjęliśmy pseudonim dziennikarski Jan Józef Mayer (wymyślił to Marek i uzyskał moją „kontrasygnatę”). Odzew na pierwszy numer przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Dostaliśmy kilkanaście listów (do redakcji) i wiedzieliśmy, że trafiliśmy w środek tarczy. Niestety, stan wojenny pokrzyżował nasze plany. Drugi numer, którego kolportaż był planowany do 15 grudnia, nie został w pełni rozprowadzony i większość po 13 grudnia 1981 poszła na przemiał. Wprawdzie pismo przepadło, ale znajomości towarzyskie pozostały i dzięki nim poznaliśmy później innych ludzi.
     Ulotek średnio braliśmy około 200 sztuk, ale bywały dni, że było dwa razy więcej. Naszą pracę plakaciarską kończyliśmy czasami po 23, tak więc w Zarządzie Regionu byliśmy około północ, a w domu zjawiałem się około 1. Mój kompan miał nieco lepiej, bo mieszkał wtedy na ul. Felicjanek. Najgorsze, że rano trzeba było iść do szkoły, nie mówiąc już o odrobieniu lekcji. Na całe moje szczęście mam podzielną uwagę i mogłem to wykorzystać. Wystarczyło wstać o 5 rano, aby przed wyjściem do szkoły (chodziliśmy na 7.30 i na 8.15) zdążyć odrobić lekcje na pierwsze dwie godziny. Resztę odrabiałem w czasie kolejnych godzin zajęć. W soboty chodziliśmy na kopiec do roboty. Niedziela była dniem odsypiania zaległości i przygotowań do większych sprawdzianów. Pozostałe wolne dni (1 lub 2) poświęcałem na sport, którym się wówczas interesowałem, czyli karate. Wielkich osiągnięć na tym polu nie zaliczyłem, ale ponieważ pod okiem mojego ojca od podstawówki ćwiczyłem trochę boks z workiem, taka mieszanka stylów mogła mi się przydać, nie mówiąc już o ogólnej kondycji i wytrzymałości.
      

KPN

 

     Praca na kopcu i dla „Solidarności” nie zaciemniała nam naszego głównego celu, który wyznaczyliśmy sobie jeszcze w czasie Marszu Szlakiem Kadrówki, a było nim wstąpienie do KPN-u. Formuła i założenia programowe Konfederacji bardzo nam odpowiadały (pełna niepodległość bez żadnej ściemy o socjalizmie z ludzką twarzą czy jakieś podobne duperele) i byliśmy przekonani, że tylko taki rozwój wypadków jest jedyną drogą, którą należy podążać. Namiar na KPN dostaliśmy przez Witka Tukałłę, który znał Zygmunta Łenyka, i w którego grupie niebawem się znaleźliśmy.
     Do KPN-u wstąpiłem 4 listopada 1981. Pamiętam, że tego dnia wieczorem spotkałem się z Markiem Bikiem i razem poszliśmy do Witka Tukałły (mieszkał wtedy przy ul. Zakątek), ponieważ wcześniej obiecał nas rekomendować Zygmuntowi Łenykowi. Poszliśmy razem na zebranie, które odbywało się w mieszkaniu Zygmunta (mieszkał wtedy w wieżowcu na Łobzowie), a w którym – kiedy dotarliśmy na miejsce – był taki tłum ludzi, że musieliśmy stać na klatce schodowej prawie godzinę. Kiedy część uczestników zebrania wyszła, dostaliśmy się do środka. Teraz staliśmy w przedpokoju. W dużym pokoju (na lewo od wejścia, o ile dobrze pamiętam) w oparach dymu z papierosów odbywało się kolejne zebranie, w który prym wodził Michał Żurek (nie znałem go wówczas) i wyglądało, że impreza nieprędko się skończy. Aby skrócić nam czas oczekiwania (w pewnym momencie dołączyła do nas Ewa Tukałło i jacyś dwaj mężczyźni), Zygmunt Łenyk przyniósł nam rotę przysięgi do zapoznania się z jej treścią i przegrupował nas do kuchni, abyśmy nie blokowali wejścia, bo właśnie przyszła kolejna grupa ludzi. W kuchni było ciasno, ale i tak staliśmy cierpliwie. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem zlew pełen naczyń po obiedzie, pomyślałem ze współczuciem o żonie Zygmunta. Widać było, że aktywność polityczna męża paraliżuje życie rodziny. Miałem nadzieje, że tłem mojej przysięgi nie będzie sceneria kuchenna. Zebranie się rozkręcało i Zygmunt musiał rozładowywać tłok. Na domiar złego, kiedy się okazało, że nie mam 18 lat, miał dylemat formalny i początkowo postanowił, że nie odbierze ode mnie przysięgi. Na takie postawienie sprawy zareagował Marek Bik, który powiedział, że on też poczeka ze mną te pięć brakujących dni, mimo że nie musiał, bo był starszy ode mnie o kilkanaście miesięcy. W tej sytuacji musieliśmy czekać (w małym pokoju) na ostateczną decyzję Zygmunta, który w międzyczasie przyjmował chyba przysięgi w kuchni. Po jakimś czasie przyszedł Zygmunt i powiedział, że nie będzie się przejmował tym, że brakuje mi 5 dni do „18” i przyjął naszą przysięgę. Na całe szczęście sceneria była nieco lepsza – na półce obok mnie stał dziecięcy miś. Dostałem legitymację i wpłaciłem pierwszą i ostatnią składkę partyjną (bodaj 50 zł). Tak zaczął się nowy okres w moim życiu.

 

Wspólne wyprawy w góry z Markiem Bikiem

 

     Moja znajomość z Markiem była oparta na wspólnych poglądach politycznych, historycznych oraz fascynacji górskimi wędrówkami, które nieraz przeradzały się w istne maratony. Mimo że charakterologicznie różniliśmy się od siebie (takie połączenie ognia z wodą), rozumieliśmy się niemal bez słów. Oprócz tego obydwaj lubiliśmy sprawdzać, na co nas stać i ile możemy wytrzymać. To nasze dziwactwo, czy jak kto woli szaleństwo młodości, bardzo się przydało w stanie wojennym i pierwszej połowie lat 80.
     Pamiętam, że w czasie ferii zimowych w 1981 roku (przełom stycznia i lutego) wybraliśmy się w Małe Pieniny i u podnóża Wysokiej w małej góralskiej bacówce (nie ogaconej!), przetrwaliśmy 8 dni, a w nocy temperatura spadała poniżej 10 stopni. Pojechaliśmy tam na narty. Stok musieliśmy ubijać sami, i aby zjechać kilkanaście razy w ciągu dnia, trzeba było się zdrowo nabiegać „w choinkę”. Kiedy po trzech dniach skończyło się jedzenie, zakopaliśmy ubrania i resztę klamotów w śnieżnej jamie w lesie, a sami zjechaliśmy do Jaworek/Szczawnicy po zaopatrzenie, ja przez wąwóz Homole (do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego wtedy nie połamałem nóg) a Marek boczną drogą, bo miał słabsze wiązania w nartach. Ten wyjazd bardzo się przydał w przyszłości, bo wiedziałem, że przeżycie w takich warunkach jest możliwe (wtedy nie było sprzętu turystycznego jak dzisiaj, mieliśmy zwykłe śpiwory i po 1 kocu na głowę).
     Takie ekstremalne warunki mogą powiedzieć o człowieku wiele i dlatego, jeśli w przyszłości nie miałem czasu na długotrwałe sprawdzenie kandydatów do KPN, proponowałem im taki wyjazd.


13 Grudnia

 

     [13 grudnia 1981 r.] Po odbyciu narady postanowiliśmy dostać się do Huty Lenina, bo to główna twierdza „Solidarności” i tam mogą dać nam coś do roboty. Mój brat Artur też chciał iść z nami, chociaż wcześniej nie działał dla „Solidarności” ani KPN-u (miał 15 lat). Aby dotrzeć do Huty Lenina, postanowiliśmy się rozdzielić, ja z Markiem ruszyłem piechotą, a oni pojechali autobusem (o dziwo, linia nr 138 jeździła). Do kombinatu nie dotarliśmy, bo posterunki wojskowe i milicyjne stały na wysokości Zalewu. Ponieważ zbliżała się godzina milicyjna, zawróciliśmy, ale byliśmy wyczerpani forsownym marszem i około 22 znaleźliśmy się w Czyżynach. W tej sytuacji poszliśmy do najsilniejszej placówki KPN w Krakowie, do zajezdni autobusowej, gdzie szefem był Michał Żurek. Po dotarciu na miejsce dowiedzieliśmy się, że Michała zgarnęła SB. W zajezdni, oczywiście, trwał strajk.
     Załoga licząca może około 200 osób była kierowana przez działaczy „Solidarności”. Ponieważ byliśmy z Markiem wyczerpani, postanowiliśmy choć trochę się przespać na podłodze w jakimś pokoju biurowym. Około godziny 1.30 zostaliśmy jednak obudzeni, bo na zewnątrz coś zaczęło się dziać. Zakład otoczyło wojsko – „czerwone berety”, a po kwadransie przy bramie głównej pojawiło się ZOMO. Na początku nie było ich zbyt wielu, może 30-40 ludzi i dwa gaziki z wyrzutniami, o ile dobrze pamiętam. Część załogi MPK zdążyła uciec, bo wojsko przepuściło ich przez swoją linię okrążenia, ale później kordon się zamknął i teren zajezdni został oświetlony za pomocą trzech ogromnych reflektorów przeciwlotniczych. Kierownictwo strajku było zaskoczone takim obrotem sprawy i nie wiedziało, co mają robić. Kilku członków KPN-u (znałem ich z widzenia) chciało stawiać opór. „Solidarność” się sprzeciwiła, twierdząc, że jesteśmy bez szans. Ich było więcej niż nas i oprócz benzyny i podręcznych narzędzi nie mieliśmy czym się bronić, a wzniecenie pożaru zniszczyłoby autobusy. Na domiar złego nadciągnęły dodatkowe siły ZOMO tak, że ich liczebność wzrosła do ok. 100. Kierownictwo strajku podjęło negocjacje w sprawie kapitulacji. Niektórzy próbowali się ukryć, ale później okazało się, że milicja dokładnie przeszukała wszystkie miejsca.
     Ponieważ nie miałem jeszcze wtedy dowodu osobistego, a z oficjalnych dokumentów miałem tylko legitymację szkolną, nie mogłem się podać za ucznia szkoły przyzakładowej, jak to zrobił Marek Bik. W związku z tym zostałem zatrzymany wraz z kierownictwem strajku i odwieziony do Komendy Wojewódzkiej MO przy ul. Mogilskiej.

 

Internowanie

 

     Po dotarciu na miejsce „buda” stanęła na parkingu i czekaliśmy około godziny na rozładunek. Wyciągali nas pojedynczo, co powodowało dalsze opóźnienie. Około 8 wylądowałem chyba na IV piętrze w pokoju, w którym było dwóch milicjantów. Akurat przymierzali „moro”. Jeden był w stopniu kapitana, a drugi porucznika. Przesłuchanie było standardowe: personalia plus moja wersja, co robiłem w czasie strajku w zakładzie. W trakcie tych pogaduszek co chwilę do pokoju przychodził jakiś cywil, aż w końcu przynieśli decyzję o internowaniu (chyba nr 344 lub coś koło tego). Kapitan powiedział, że teraz to chyba czeka mnie wyjazd na „białe niedźwiedzie”, a ja mu na to, że to dobrze, bo lepiej znoszę mróz niż upał. Milicjanci zaczęli się śmiać i ten kapitan wysłał porucznika po śniadanie, a kiedy tamten je przyniósł, dał mi połowę swojej porcji. Powiedział mi również, że jest z „kryminalnej” i kuzyni, czyli SB, dali mu mnie „w zastępstwie”. Pamiętam, że był miłośnikiem bluesa i miał kilka kaset, bo chyba ze dwa razy zmieniał. Muszę powiedzieć, że milicjanci niespecjalnie się udzielali w tym „przesłuchaniu”. Po około 3 może 4 godzinach mieli mnie odstawić do aresztu. Przed wyjściem, ten kapitan zdjął z szafy pudełko, wyjął z niego czekoladę i dał mi ją, mówiąc: „Weź, bo nie wiadomo, kiedy będziesz jadł”. Wylądowałem w pomieszczeniu, gdzie przed umieszczeniem w areszcie odbywały się przeszukania.
      Musiałem zdjąć całą odzież i wykonać tzw. czwórkę narciarską. Chodzi o pozycję przypominającą przysiad, w której następuje odchylenie tułowia w tył, tak aby plecy były proste, natomiast uda i łydki tworzą kąt prosty w ugięciu kolan. Utrzymanie równowagi jest możliwe przy wyciągnięciu ramion do przodu. W czasie tej rewizji znaleźli w kapturze kurtki moją legitymację KPN- u i skwitowali to stwierdzeniem: „Ale ptaszek się nam trafił”. Po zakończeniu przeszukania zostałem wsadzony do celi razem z jakimś kierowcą, a później dołączyli do nas Józef Lassota [ur. 1943], późniejszy prezydent Krakowa, oraz Krzysztof Pakoński [ur. 1948]. Zarwana noc i forsowny marsz do Kombinatu w poprzednim dniu spowodowały, że czując się bezpiecznie pod okiem władzy ludowej, zasnąłem.
     Pobudka nastąpiła późnym popołudniem. Kazali nam wyjść z celi i po skuciu nas po dwóch, wraz z innymi „parami” zapakowali do więźniarek. Transport ruszył do Nowego Wiśnicza.
     Na miejsce dotarliśmy po zmroku. Zapakowali nas w 16 do małej celi z kiblem na odchody przy ścianie. Na kolację była rozgotowana kasza jaglana, dość słona, i czarna, niesłodzona kawa zbożowa. Wlazłem na górną pryczę, a ponieważ nie było zbyt ciepło, nie zdjąłem ubrania (do przykrycia był tylko jeden koc), zwłaszcza że nie było pościeli, tylko „capiący” siennik. Nasunąłem kaptur na twarz i zasnąłem. Na drugi dzień zaczynał się nowy etap.
      Pojemność naszej celi była obliczona na przyjęcie 44 osób. To było „lekkie niedoszacowanie” naszych potrzeb sanitarno-higienicznych, bo przewidziano kącik sanitarny wyposażony w jeden kran ze zlewem plus jedno oczko ustępowe. Warunki bytowe były dalekie od cywilizowanych.
     Na początku było sporo wakatów, ale w ciągu następnych dwóch dni był już prawie komplet, bo przywieźli hutników z Huty Lenina i walcowni w Bochni, a także kolejarzy, chyba z Płaszowa.
     Moja prycza (spałem na górnej) była przy samym oknie, z którego wiało straszliwie. Szyba w oknie była pojedyncza, więc od strony wewnętrznej zaczął się na niej gromadzić lód (na skutek różnicy temperatur) i po kilku dniach jego warstwa była na tyle duża, że nawiew ustał całkowicie, ale miałem wrażenie, że śpię przy otwartej lodówce.
     Na pryczy poniżej spał Krzysztof Gąsiorowski, który będąc nałogowym palaczem i mając niezbyt chyba zdrowe płuca, urządzał istne koncerty kaszlu od 3 do 6 rano każdego dnia. Mój ojciec zawsze uważał go za kapusia i prowokatora SB, a czas pokazał, że miał rację. Póki co Gąsiorowski był najwyższym funkcją działaczem KPN-u internowanym w Nowym Wiśniczu, a później w Załężu. Miałem do niego stosunek uprzejmo-niechętny i nie wdawałem się z nim w żadne dyskusje, co było o tyle łatwe, że z racji moich 18 lat nie miał ze mną o czym gadać. Denerwujący był w swoim sposobie bycia (choć nie można mu było odmówić poczucia humoru), a ten jego „strój codzienny”, w którym wyglądał jakby uciekł z planu zdjęciowego filmu o II wojnie światowej, to była czysta groteska. Cóż, podobno nie szata zdobi człowieka...
     W pierwszym dniu pobytu w nowej celi poznałem się z Waldkiem Mikulcem, który był wówczas studentem I roku polonistyki UJ a z którym po wyjściu z internowania utrzymywałem ścisły kontakt.
     Jak już wcześniej wspomniałem, miałem wtedy 18 lat i byłem najmłodszym internowanym w naszym regionie. Początkowo nikt na mnie nie zwracał uwagi, ja też nie szukałem specjalnych kontaktów, tylko odsypiałem zaległości jeszcze sprzed stanu wojennego. Praca dla „Solidarności” na zasadzie czystego wolontariatu od września do grudnia 1981 przez 4 dni w tygodniu jako „plakaciarz”, którą wykonywaliśmy z Markiem Bikiem, nieco mnie wyczerpała.
     Pewnego dnia (bodaj był to 3 dzień naszego pobytu w Wiśniczu) do naszej celi wszedł oficer Ludowego Wojska Polskiego, który przedstawił się jako komisarz wojenny czy coś w ten deseń. Był środek dnia i wszyscy byli na nogach oprócz mnie, bo zalegałem na pryczy. Kiedy ten „wroniarz” wszedł, ludzie w celi nie bardzo wiedzieli, jak mają się zachować, więc większość wstała i słuchała, co ten komisarz ma im do zakomunikowania. Ponieważ akurat odczułem konieczność udania się „za potrzebą”, zsunąłem się z mojej pryczy i przedefilowałem przed tym oficerem w kalesonach i podkoszulku (w tej celi mieliśmy pościel i po dwa koce na głowę). Moja prezentacja bielizny była na tyle nieoczekiwana, że oficer LWP [Używamy nieoficjalnej nazwy „Ludowe Wojsko Polskie”, stosowanej w czasach PRL, dla zaznaczenia, że nie chodzi tu o wojsko Polski niepodległej] zapomniał języka w gębie i nim ten niezręczny stan mu minął, byłem już w kąciku sanitarnym, a w tej sytuacji rozmowa ze mną mogła narazić go na śmieszność. Musiał powstrzymać się do momentu, kiedy opuściłem ów przybytek i dopiero w drodze powrotnej zadał mi serię pytań niczym z pepeszy: „A wy co, nie umiecie przyjąć właściwej postawy? Ile wy macie lat? Dlaczego nie słuchacie?”.
     Cóż miałem robić w takiej sytuacji? Odpowiedziałem mu grzecznie, że nie jestem w wojsku, nie interesuje mnie, co ma do powiedzenia i w związku z tym idę spać, a lat mam 18, i nie jesteśmy na ty. Po wygłoszeniu tej kwestii wykonałem wejście „wymykiem” na pryczę. Komisarz wojskowy próbował, po wykonaniu niezbędnych procesów myślowych, uświadomić mi, że on tu jest władzą, ale kiedy odpowiedziałem, że przecież do więzienia już mnie nie zamknie, odpuścił sobie, bo na sali rozlegały się śmiechy.
     Oczywiście po tej całej sytuacji znalazłem się „w oku cyklonu” zainteresowania prawie wszystkich w celi, co później chwilami bywało męczące. Najbardziej jednak na mój nastrój wpływała świadomość, że moi koledzy walczą z komuną, a ja leżę na pryczy i słucham przygnębiających opowieści o aresztowaniach i o tym jak komuna rozwalała strajki. Mikulec: Tuż przed świętami odwieszono spacery. W efekcie byliśmy na spacerze chyba cztery razy, wychodząc na naturalny spacernik stworzony układem zabudowań. Był w kształcie długiego prostokąta. Okazało się, że więźniowie pracują tam w zakładach obuwniczych, które można było oglądać ze spacernika. W czasie spaceru przy 20-stopniowym mrozie chłopcy szaleli. Dzieliliśmy się na dwie grupy i okładaliśmy się śniegiem, ile można było. Urządzaliśmy też gimnastykę, którą prowadził Piotrek Gajdarski („Wujek Piotruś”). Spacery w znacznym stopniu poprawiły naszą sprawność fizyczną i samopoczucie, bo zgniłe powietrze celi stopniowo zasiewało w nas bakcyl starości.
     W Wigilię dostaliśmy pierwsze paczki, a w pierwszy chyba dzień świąt Bożego Narodzenia przyjechał kardynał Macharski, który chciał poznać najstarszego i najmłodszego internowanego z Małopolski. Ponieważ cele na okres wizyty były otwarte, wystąpiłem w tej opartej na metryce prezentacji z Mietkiem Majdzikiem, bo on był najstarszy.
     [29 grudnia 1981 r., podczas transportu z Wiśnicza do Załęża] Jechaliśmy stłoczeni w więźniarce jak śledzie w beczce. Całonocna jazda w tych warunkach to była mordęga dla starszych więźniów. Parę razy zatrzymywaliśmy się, bo chyba obsługa i obstawa miały „parcie na wentyl”. Nie wiem, czy z głupoty, czy dla wywarcia presji psychicznej, obstawa przy każdej takiej okazji przeładowywała broń, sugerując, że to już koniec, ale muszę przyznać, że nie robiło to na nas wielkiego wrażenia. Ponadto mieli dywersję we własnych szeregach, bo gdy niektórzy z nas zaczęli narzekać głośno na zimno, kierowca więźniarki powiedział, że zaraz załączy ogrzewanie, ale: „Pamiętajcie, że jak wy nas będziecie kiedyś wieźli, też ma być tak ciepło!”.
 

Pierwsze tygodnie na wolności

 

     2 czerwca 1982 opuściłem mury więzienia w Załężu i pojechałem prosto do domu. Na drugi chyba dzień, w mojej szkole było rozdanie świadectw maturalnych i widać, że Służba Bezpieczeństwa pilnowała terminu mojego zwolnienia, bo się nie spóźniłem i mogłem się zameldować na ostatnim spotkaniu całej klasy niczym kawaleria w westernie – w ostatniej chwili.
     Po oficjalnym spotkaniu w klasie, odbyło się mniej oficjalne powitanie u mnie w domu z częścią klasy (z tymi, z którymi łączyły mnie bliższe więzi koleżeńskie) i jak to w życiu bywa, później każdy ruszył w swoją stronę, tym bardziej że mnie czekała powtórka IV klasy i matura dopiero za rok
     Pierwsze dni spędziłem w domu, próbując przywyknąć do innego świata niż ten, w którym spędziłem ostatnie pół roku. Postanowiłem trochę popracować przez wakacje, zdobyć jakieś własne kieszonkowe i nawiązać kontakt z chłopakami, którzy opuścili obóz internowania.
     Dałem sobie za duży luz i ten brak czujności niebawem przyniósł niemiłe konsekwencje. 12 czerwca zostałem w domu sam. Moja mama i ciotka, która mieszkała piętro niżej (mój dom rodzinny jest podzielony na dwa niezależne mieszkania), poszły do pracy, a mój brat i kuzyn, którzy wtedy byli uczniami liceum, poszli do szkoły. W tym dniu MPO wywoziło śmieci, więc bramka od strony ulicy była otwarta. Na dodatek któryś z domowników zapomniał zamknąć drzwi z podwórka na klatkę schodową. Było wcześnie rano, parę minut po ósmej. Dopiero co wstałem, słyszałem przez otwarte okno, jak śmieciarze z hałasem opróżniają pojemniki. W tym hałasie nie usłyszałem, że pod dom podjechał samochód, co w normalnych warunkach mogłoby zwrócić uwagę (samochodów wówczas było relatywnie mało a na naszej ulicy dosłownie parę sztuk). Poza tym, mówiąc szczerze, nie przewidywałem, że SB uderzy tak szybko.
     Ledwo zdążyłem zjeść parę pierwszych kęsów śniadania, gdy do drzwi mieszkania usłyszałem pukanie. Niespodzianka! Wprawdzie ja nie stęskniłem się za SB, ale oni stęsknili się za mną. Było ich trzech, więc żaden opór ani próba ucieczki nie wchodziły w grę. Poinformowali mnie, że jestem zatrzymany i zawiozą mnie na komendę przy ul. Mogilskiej. Przed wyjściem z domu zdążyłem jeszcze napisać na kartce w kuchni, że jestem zatrzymany przez SB. Muszę przyznać, że esbecy nie utrudniali mi zostawienia wiadomości. Na początku twierdzili, że będę mógł zatelefonować do matki (do pracy), ale kiedy im powiedziałem, że mogą mieć zajęte linie na komendzie, wpadli w dobry nastrój, komentując, że nie opuszcza mnie poczucie humoru.
     Podróż na Mogilską zajęła kilkanaście minut i po wyładunku znalazłem się na ostatnim piętrze. Po chwili do pokoju przyszedł niewysoki cywil o lekko wyłupiastych niebieskich oczach. Moje pierwsze skojarzenie było z karpiem, i tak już zostało. Później ustaliłem, że rozmawiał z moim bratem i jeszcze kilkoma chłopakami, którzy w różnych okolicznościach znaleźli się na Mogilskiej. Zaczęło się przesłuchanie, ale nim facet zdołał wykonać rytualny taniec biurowy, czyli spisać protokół, a właściwie wypełnić rubrykę dotyczącą moich danych personalnych, zdążyłem go wyprowadzić z równowagi, pytając z kim mam przyjemność. Okropnie się wściekł, że taki gówniarz śmie go pytać o nazwisko i po ostrym bluzgu, którym mnie poczęstował, był już w takim stanie, że poranną kawę mógł sobie darować.
     Z moich doświadczeń wynika, że funkcjonariusze SB byli najbardziej nieodporni na olimpijski spokój, przesadną uprzejmość, w której kryła się ironia. To rozjuszało ich, a z drugiej strony nie dawało specjalnego pretekstu do stosowania przemocy.
     Tak samo było i tym razem, bo kiedy przesłuchujący zakończył swoje popisy językowe, stwierdziłem, że ja się swojego nazwiska nie wstydzę. Gość wykrztusił z siebie wreszcie, że nazywa się kapitan Gubel lub Wróbel (miał problem z dykcją i mówił nieco niewyraźnie) i tak oto personalia biorących udział w przesłuchaniu zostały ustalone.
     Potem już poszło dość sprawnie, bo zakomunikował mi, że skoro nie podpisałem deklaracji lojalności w Załężu, będę to musiał zrobić teraz, a jeśli nie, to wracam do pudła. Oświadczyłem mu, że niczego nie podpiszę, a do Załęża mogę wrócić, bo jest tam teraz na pewno organizowany turniej gry w „piłkarzyki”, a to okropnie wciąga.
     Odpowiedź wprawiła go w osłupienie i gdy złapał oddech, stwierdził odkrywczo, że się zgrywam i na pewno nie zrezygnuję z „wolności”. Powiedziałem, że na „wolności” będę musiał iść w wakacje do pracy, a od września do szkoły, a w Załężu będzie pełny luz.
     Dotarło. Na koniec ubek oświadczył, że ponieważ każdego 13. odbywają się demonstracje, to żeby mnie nie kusiło, zostanę zatrzymany na 48 godzin w prewencji.
     Kiedy mieli mnie wyprowadzać, zapytał jeszcze „poza protokołem”, czy nie szkoda mi marnować życia? – „Co was tak do tego ciągnie?”. Pokazałem mu krzyżyk, który miałem na szyi i stwierdziłem, że wątpię, aby to zrozumiał. Jego wyraz twarzy utwierdził mnie w przekonaniu, że tak właśnie było.
     Do aresztu odprowadził mnie jeden z tych, którzy po mnie przyjechali i kiedy podawał swoje nazwisko, dowiedziałem się, że zaszczycił mnie swoją eskortą porucznik Harańczyk. Spotkałem się później z tymi esbekami dwa razy: raz, kiedy widziałem ich, jak szykowali się do akcji w Nowej Hucie (było to przed demonstracją 31 sierpnia 1983 – stali koło kolumny ZOMO) oraz kiedy załatwiałem paszport emigracyjny dla mojego brata.
 

Ucieczka z rąk SB

 

     Podczas jakiejś prywatki poznałem jednego z najlepiej zapowiadających się krakowskich zadymiarzy – Artka Koszykowskiego, nazywanego przez wszystkich „Słoneczko”. Pseudonim zawdzięczał okrągłej, śniadej, wiecznie uśmiechniętej twarzy. Był bardzo wysoki jak na swoje 16 lat, miał ponad 190 cm, i jeśli chodzi o aktywność zadymiarską, to wykazywał swoiste ADHD. Kompan z niego był dobry, ale jego zamiłowanie do brawury, co można tłumaczyć wiekiem, czasami mogło narażać innych na niebezpieczeństwo, o czym już niebawem miałem się przekonać.
     Umówiliśmy się, że w dniu 13 lipca 1982 pojedziemy razem do Nowej Huty, i – jeśli demonstracja ruszy od strony Kombinatu – przyłączymy się do niej na osiedlu Szklane Domy. Nie pamiętam, gdzie był nasz punkt zborny, ale dotarliśmy w okolice skrzyżowania (dzisiaj alei Solidarności i ul. Struga). Nic nie zapowiadało, że jakakolwiek demonstracja może się odbyć, a mój kompan „nieco” rzucał się w oczy ze względu na swój wzrost i zbyt głośne komentarze dotyczące braku nadchodzącej zadymy.
     W pewnej chwili ktoś chwycił mnie za łokieć, mówiąc: „Pan pozwoli z nami!”. Wiedziałem, kto się tak zwykł zapowiadać, więc wykonałem półobrót w jego kierunku i zobaczyłem, że dwaj cywile trzymają „Słoneczko” pod ręce i ciągną go do samochodu. Wiedziałem, że teraz spróbują tego ze mną.
     Na całe szczęście ja miałem jednego przeciwnika, co prawda wyższego ode mnie i nieco cięższego, ale podejrzewam, że nie miał mojej determinacji. Ponieważ wyswobodziłem się z jego chwytu za łokieć, facet postanowił, że złapie mnie oburącz za ubranie „za klapy”, ale kiedy wyciągnął ręce, wykonałem zamach jak do „delfina” i uderzyłem go z całej siły w ręce na wysokości łokci. Uderzenie było tak silne, że zachwiał się i wydawało się, że upadnie, ale najwidoczniej miał o kilka receptorów równowagi więcej niż normalny człowiek. To moje uderzenie dało mi czas na odskok i zerwanie się do ucieczki.
     Licząc się z tym, że jego koledzy mogą mu przyjść z pomocą, ruszyłem na środek skrzyżowania, od którego dzieliło mnie może 30-40 metrów. Ten esbek pobiegł za mną, bo widocznie postanowił się zrehabilitować przed kolegami za to, że nie zdołał mnie upolować. Na skrzyżowaniu było zielone światło dla aut jadących w stronę placu Centralnego oraz w przeciwnym kierunku, i chociaż to nie był ten ruch uliczny co obecnie, wtargnięcie pod koła jadących samochodów moje, a za mną funkcjonariusza władzy ludowej, o mało nie zakończyło się wypadkiem na dość dużą skalę. Samochody zaczęły hamować z piskiem opon, a ja gnałem, co sił w nogach, wykonując uskoki. Niestety, nie były one nagradzane przez kierujących brawami, a jedynie nerwowymi okrzykami i złorzeczeniem. Dyscyplina biegu z przeszkodami w sportach ekstremalnych nie była mocną stroną mojego prześladowcy, bo po drugiej stronie skrzyżowania miałem go z głowy.
     Oczywiście, w tym dniu żadna demonstracja się nie odbyła i po pokręceniu się przez około godzinę w centrum Nowej Huty, wróciłem do domu.
     Na drugi dzień spotkałem się przypadkowo ze „Słoneczkiem” na basenie i opowiedział mi, że jak go przywieźli do komisariatu na os. Zgody, to popełnili błąd przy wyładunku. Przesadził maskę samochodu i uciekł im sprzed samego nosa. Początkowo wydawało mi się to mało prawdopodobne, ale kiedy zobaczyłem, jak biega Artur i jaką przeszkodę potrafi przesadzić na jeden raz, uznałem, że mogło tak być.
     

Zasady walk ulicznych

 

     Nie byliśmy dla zomowców partnerami do walki. To były wypasione byki. Mieli świetną kondycję. Ja ważyłem ok. 60 kg. Tyle samo ważył Marek Bik czy Grzesiek Hajdarowicz. Jak taki zomowiec któregoś nas uderzyłby pięścią, to chyba by zabił. Jedynym wyjątkiem wśród nas był Grzesiek Pirowski, który ważył ze 130 kg i był wysportowany. On jeden z nas mógł z nimi się mierzyć! No i robotnicy z Nowej Huty – ci też mieli masę i siłę! Dodatkowo robili sobie na walcowni metalowe pały i parytet był wtedy zachowany!
     Pierwsze próby z koktajlami Mołotowa robiliśmy z Wojtkiem Słowikiem jesienią 1982 koło kopca Piłsudskiego. Był przy tym Witek Tukałło. Wtedy używaliśmy butelek „na knota”, ale to nie bardzo nam wychodziło. Knoty często gasły i benzyna się nie zapalała. Innym znów razem zapaliły się liście wokół pawilonu na Sowińcu i o mało nie doszło do pożaru lasu.
     Techniczny problem z butelkami zapalającymi się na zasadzie samozapłonu rozwiązał wiosną 1983 Witek Tukałło. Próby już udane (kilkakrotne sprawdzenie) nastąpiły na skałkach nad Wisłą w okolicy stopnia „Kościuszko”. Witek tam pracował i znając teren, wiedział, gdzie taką próbę można przeprowadzić nie rzucając się w oczy. Był przy tym mój brat Artur. Tych butelek użyliśmy w boju z ZOMO dwukrotnie w Nowej Hucie. Po raz pierwszy 31 sierpnia 1983.
     Witek opowiadał nam, że w młodzieńczych latach zbierał niewybuchy i usiłował przetapiać trotyl z pocisków. Chciał wyprodukować granat ręczny, który można byłoby użyć w walkach ulicznych. Podobne eksperymenty robił mój brat Artur. Były one niezbyt udane, ale raz udało mu się podpalić gazik milicyjny na Rynku za pomocą jakiegoś ładunku wybuchowego.
     Stosowaliśmy proce widełkowe. W połowie września 1982 roku Grzesiek Pirowski miał już wykonany pierwszy egzemplarz „wunderwaffe” i przyszła kolej na przeprowadzenie prób poligonowych. Proca była zrobiona z pręta zbrojeniowego, gdzie wysokość widełek nie przekraczała 14 cm, a ich rozpiętość dochodziła do 20 cm. Późniejsze modele zostały wykonane z rurki stalowej. Naciąg procy stanowiły trzy gumy modelarskie o przekroju kwadratu powiązane węzłami, co mniej więcej 5-6 cm. Długość naciągu w pozycji spoczynku, to około 30 cm. Proca miała oczywiście „gniazdo” wykonane z kawałka skóry, w którym umieszczany był „pocisk”. Jeśli chodzi o amunicję, to początkowo były to kulki z łożysk i nakrętki z dużych śrub, ale ostatecznie ze względu na koszty, zostały one zastąpione według pomysłu mojego brata, samorodkami rudy żelaza, którą można było znależć na torowiskach kolejowych wiodących do Huty. W tym przypadku nie oznaczało to zbieractwa jak popadnie, tylko kulka rudy musiała mieć określoną wielkość (mały orzech włoski), bo jeśli była za mała, to nie miała odpowiedniej siły przebicia, jeśli za duża – to zmniejszał się zasięg.
     Próby poligonowe przeprowadzaliśmy na boisku szkolnym niedaleko domu Grześka. Razem z nami w próbach uczestniczył mój brat oraz kolega Pirowskiego o imieniu Marcin (niestety, nazwiska już dzisiaj nie pamiętam).
     W sprzyjających warunkach (odpowiednie gabaryty pocisku, trafienie pod kątem prostym, odpowiedni naciąg gum) można było za pomocą tej procy z odległości ok. 50 metrów przebić szybę zbrojoną. Taki idealny strzał powodował w niej dziurę niczym po kuli karabinowej.
     Oczywiście, próby nie oddawały realiów walki ulicznej, gdzie uzyskanie idealnych warunków było piekielnie trudne. Ponadto trzeba było najpierw z tą procą i amunicją dotrzeć na miejsce. Najczęściej chowana była pod ubranie, zawieszana na szyi, ale miało to ten defekt, że wypychała ubranie i jeśli nie miało się kurtki, było ją widać. Te minusy nie miałyby większego znaczenia, gdybyśmy mieszkali w Nowej Hucie i prowadzili walki na własnym osiedlu bądź sąsiednim, gdzie w każdej chwili można się cofnąć z trefnym sprzętem do domu czy go gdzieś ukryć w bliskim sąsiedztwie. Jednak dopiero uczyliśmy się na własnych błędach.
     Najważniejszą zaletą procy było to, że po zapadnięciu zmroku można było prowadzić ostrzał z miejsc zaciemnionych i w przeciwieństwie do kamieni nie wymagała rozbiegu. Niestety, proce miały też swoje minusy: ograniczona ilość amunicji i to, że cywilni esbecy polowali na samotnych procarzy.
     Procę widełkową miałem ja, mój brat Artur, Grzesiek Hajdarowicz, Grzesiek Pirowski i chyba Artek Koszykowski – ale on, zdaje mi się, przeszedł na procę á la Dawid, czyli działającą na zasadzie siły odśrodkowej.
     W czasie demonstracji nie było jednego ośrodka dowodzenia. To wszystko było zdecentralizowane, rozproszone. Było wiele niezależnych grup, które często się znały ze sobą, ale nie było żadnej hierarchii. Robiliśmy swoje, inni robili swoje. Było to chaotyczne, ale skuteczne. Może dlatego tak ciężko było zomowcom i ubekom nas rozbić.
     W telewizji czy w radiu nazywali nas chuliganami. W „Gazecie Krakowskiej” napisali kiedyś, że nasze działania, to „atawizmy wiejskie opłotkowe”. Nie przejmowałem się tymi epitetami. Nie żałuję tego, co robiłem. Żałuję tylko, że nie poszliśmy dalej, że nie realizowaliśmy jeszcze ostrzejszych akcji. Ktoś, kto myśli, że były wtedy możliwe demonstracje pokojowe, jest w głębokim błędzie. Ówczesne ZOMO działało dużo brutalniej niż dzisiejsza policja. Poza tym dzisiaj, jak policjant zbyt mocno komuś dołoży, to można go do sądu podać. Wtedy zomowcy byli bardzo brutalni i zupełnie bezkarni. Ciekaw jestem, czy zwolennicy działań bez użycia przemocy nie zmieniliby swojego stanowiska, gdyby ich w czasie interwencji ZOMO przewrócono na ziemie, położono na nich zomowskie tarcze i zomowcy by po nich skakali. Przecież nierzadko ludzie, którzy zostali wtedy spałowani przez ZOMO, są do dziś kalekami. Ja nie byłem z tych, co idą jak barany na rzeź, nie będę nadstawiał drugiego policzka.
 

31 sierpnia 1982 roku

 

     Dzień wcześniej [tj. 30 sierpnia 1982 r.], wieczorem pojechaliśmy z moim bratem do Nowej Huty i ukryliśmy stalowe kolce w pobliżu jakiegoś śmietnika na osiedlu Szkolnym, bo tam zamierzaliśmy się włączyć do demonstracji, która będzie szła od Kombinatu. Poszliśmy po nie, kiedy czoło pochodu atakowane przez ZOMO, minęło Zalew.
     Nasza kolej przyszła w okolicach Teatru Ludowego. Tam zaminowaliśmy sporą część ulicy. Początkowo wydawało się, że coś z tymi kolcami jest nie tak, bo przejechała armatka wodna i trzeba było opędzać się przed nią kamieniami. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że polewaczki miały koła niewrażliwe na przebicie. Mój brat gdzieś wtedy przepadł wraz ze Staszkiem (chyba odskoczyli na inną ulicę), a ja zostałem w pobliżu naszego pola minowego.
     Po paru minutach na ulicy pojawiło się ZOMO w nysach i gazikach i chyba jakieś „budy”. Jedna z nysek, która znalazła się w moim pobliżu, zaliczyła co najmniej jeden z kolców i wjechała na trawnik, zatrzymując się na chwilę. Tak zaliczyłem mój pierwszy kamienny strzał, rozwalając jej koguta na dachu. Parę sekund później chłopak o mocno kręconych włosach, w częściowo nasuniętej na twarz chuście, rozwalił płytką chodnikową szybę wraz z kratą tak, że wpadły do środka. Zapamiętałem go, a dwa tygodnie później poznałem go przez Wojtka Słowika. Był to Grzesiek Hajdarowicz.
     Upolowana nyska rzuciła się do ucieczki, zaliczając jeszcze wiele trafień od innych demonstrantów, ale nie wiem, czy się przebiła ani ile jeszcze pojazdów zaliczyło nasze pole minowe.
     Osiągając coraz lepsze wyniki w rzutach, dotarłem do skrzyżowania przy bieńczyckim placu targowym, gdzie spotkałem brata.
     Wokół Arki tłum zgęstniał na tyle, że dotarcie do kościoła nie wchodziło w grę. Było może nawet 20 tys. ludzi. Postanowiliśmy z bratem pozostać na miejscu, jakieś 130 metrów od skrzyżowania, aby wysłuchać mszy. Licząc się z tym, że po nabożeństwie ZOMO będzie rozpędzało zgromadzony tłum, postanowiliśmy ulokować się przy ogrodzeniu, które ciągnęło się od placu targowego w stronę kościoła, przy którym mogła być jakaś kamienna amunicja. Nie byliśmy wcale na zewnętrznej orbicie demonstrantów słuchających mszy. Na lewo od nas w stronę skrzyżowania było dość sporo ludzi i przed nami również nie było pustki, chociaż tłum nie był zwarty.
     W momencie, kiedy ksiądz udzielał wiernym błogosławieństwa na zakończenie mszy, zostaliśmy od tyłu zaatakowani przez tajniaków z SB. Było ich czterech. Kiedy klęczeliśmy, jeden chwycił mnie i mojego brata za ubranie na wysokości łopatek i półgłosem powiedział: „Służba Bezpieczeństwa, nie ruszać się!”. Najwidoczniej liczył, że zdrętwiejemy ze strachu, a jego koledzy dyskretnie wykręcą nam ręce i zdążą się wycofać ze zdobyczą w stronę własnych linii.
     Nie było na co czekać. Krzyknąłem do brata: „Wal!”. Artur jest leworęczny i miał go w swoim zasięgu. W następnej sekundzie esbek dostał cios z pięści w czoło, a my poderwaliśmy się do przodu, krzycząc: „Uwaga! SB!”. Ten, który nas złapał, wywalił się na ziemię, a jego kompan znalazł się blisko nas i wiedział, że wiemy świetnie, kim jest. Próbował ucieczki, ale podnieśliśmy takie larum, że ludzie otoczyli nas kołem i nie mógł się już wymknąć. Jego koledzy zaczęli uciekać w popłochu, a za nimi poleciały kamienie. Jeden chyba oberwał, ale podejrzewam, że ze strachu przed linczem nawet nic nie poczuł. Osaczony przez tłum esbek nie miał żadnych szans. Rzuciło się na niego kilkanaście osób tak, że powstał młyn jak w rugby, a on leżał na dnie tego zamieszania. Dopiero po chwili jakiś starszy facet zaczął krzyczeć, że on jest na dnie i ludzie szarpią się między sobą. Poskutkowało. Kiedy odsłoniła się jego postać, kilku gości wzięło go pod buty. Miał szpital murowany.
     Później wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego zaatakowali właśnie nas i jedynym sensownym wytłumaczeniem jest to, że musieli nas namierzyć, kiedy rozrzucaliśmy kolce. W innym przypadku ryzyko, które podjęli, nie ma logicznego wytłumaczenia, bo mogli złapać kogokolwiek bliżej własnych pozycji.
     W momencie gdy odbywał się ten młyn, ZOMO ruszyło od strony skrzyżowania. Chyba chcieli odbić tego osaczonego tajniaka i liczyli, że tłum się cofnie w stronę kościoła. Razem z bratem w tym czasie szukaliśmy jakiejś amunicji, bo nasza przepadła pod płotem.
     Kiedy zadyma się zaczęła, żadna siła nie mogła już tego zatrzymać. Tłum, praktycznie samych facetów, gdy zobaczył idących na nich zomowców z pałami i tarczami, wydał z siebie ogłuszający okrzyk: „Hurraaa!”, i jak to później określono w reżimowej TV – „na stróżów porządku ruszyło kilka tysięcy gotowych na wszystko harcowników”. O załapaniu się na miejscówkę w pierwszy lub drugim szeregu nie było mowy. Biegliśmy z bratem może w 7 lub 8 szeregu. Kiedy padła salwa powitalna z trzeciego szeregu zomowców (dwa pierwsze były z tarczami i pałami), w ich stronę poleciał grad kamieni i śrub, a co najgorsze niektóre z nich leciały dość płaskim torem, bo ci, co rzucali, albo nie przyłożyli się do rzutu, albo rzucili za wcześnie. Mimo że groził nam postrzał z własnych szeregów, nikt się tym specjalnie nie przejmował, i tłum pędził ku zomowcom co sił w nogach. Nie pomogły tarcze i pały ani kolejna salwa, szeregi milicji zostały dosłownie zmiecione. Ponieważ byliśmy stosunkowo daleko, szans na starcie bezpośrednie nie mieliśmy. Widziałem, jak w powietrzu fruwają fragmenty mundurów i tarcze. Kiedy dobiegałem do torowiska tramwajowego, zobaczyłem zomowca, który wisiał na siatce rozdzielającej linie tramwajowe.
     Za skrzyżowaniem stały 3-4 „budy”, i kiedy fala ludzkiej furii zepchnęła ZOMO daleko za skrzyżowanie, ich podwody zostały bez osłony, co poskutkowało natychmiastowa próbą przewrócenia „bud” wraz z zawartością. O ile dobrze pamiętam, z jedną się to udało.
     W momencie, gdy wydawało się, że zwycięstwo na skrzyżowaniu jest stuprocentowe, nastąpił kontratak, który wykonały dwie armatki wodne i dwa skoty, które rozpoczęły szarżę na pełnej prędkości prosto w tłum. Trudno opisać, jaka wybuchła panika, kiedy te transportery zaczęły rozjeżdżać żywopłoty, krzaki i elementy małej architektury. Jeden z nich na moich oczach dosłownie zmiótł piaskownicę koło jednego z bloków i później przemknął obok mnie w odległości około 2-3 metrów.
     Co prawda nie byłem w wojsku, ale jakoś instynktownie czułem, że najgorsze, co można zrobić, to uciekać na oślep. Odskoczyłem pod ścianę najbliższego budynku i czekałem aż tłum otrząśnie się z paniki. Muszę przyznać, że nastąpiło to dość szybko, w ciągu może 10 minut, co dziś tłumaczę sobie tym, że przecież większość z tych demonstrantów zaliczyła zasadniczą służbę wojskową, a to zostawia ślad w człowieku na zawsze i wyuczone w czasie jej odbywania odruchy zostają. Zamieszanie i panika, które jeszcze przed chwilą dominowały, uległy ponownej fali bojowego entuzjazmu, a demonstranci zaczęli rozbierać chodniki na amunicję i z każdą minutą coraz gwałtowniej przechodzić do kolejnego ataku.
     Mimo że armatki wodne i skoty atakowały cały czas, to piesze oddziały ZOMO się nie pojawiły. Widocznie pierwsza porażka nauczyła ich pokory.
     Część demonstrantów zaczęła transportować na dachy wieżowców płyty chodnikowe i zaczęły się zrzuty z dachów. Widziałem, jak jeden ze skotów zaliczył uderzenie taką płytą w wieżyczkę. Załodze nic się nie stało, jak i zresztą samemu pojazdowi, ale hałas w środku musiał być taki, że później już nie zbliżali się do wysokich budynków.
     Ponieważ straciłem kontakt z moim bratem, dalszą walkę aż do wieczora prowadziłem sam wśród kilku tysięcy innych demonstrantów. Koncentrowaliśmy się na rzutach z rozbiegu w stronę kolumny bodaj 8-10 „bud”, które przyjechały od strony ronda Czyżyńskiego i usiłowały odciąć demonstrantów od centrum Nowej Huty. Oczywiście, kolumna pojazdów milicyjnych korzystała stale ze wsparcia armatki wodnej, która kursowała wahadłowo między skrzyżowaniami, oraz skota, który szarżował w naszą stronę pomiędzy bloki.
     Pododdział ZOMO, który był w tej kolumnie, nie próbował nawet swoich sił w starciu wręcz, ze względu na naszą ogromną przewagę liczebną. Zadymiarzy było około 1000, a tych zomowców może 100-110. Na dodatek w naszej drugiej linii stało kilka tysięcy ludzi, którzy teoretycznie mogli się włączyć do akcji. Tak więc jedyną taktyką, którą mogli zastosować dowodzący milicją, było związanie naszych sił na osiedlu Bieńczyce i nasycenie przedpola gazem łzawiącym tak, aby nie dało się tamtędy przemieszczać.
     Po stronie demonstrantów nikt nie prowadził jakiś specjalnie przemyślanych działań taktycznych. Każdy atakował według własnego uznania, walcząc w asyście najbliższych sąsiadów.
     Postawa wielu ludzi z drugiej linii, zwłaszcza starszych oraz dzieci, była wspaniała. Donosili nam kamienie, żebyśmy nie tracili czasu na ich szukanie. Pamiętam, jak jakaś starsza kobieta przyniosła mi w torebce dwa kawałki płyty chodnikowej, prosząc, abym ich nie zmarnował. Zrobiłem, co mogłem, obydwa trafiły w „budę”, chociaż żałowałem, że nie trafiły w żywy cel.
     Po kilku godzinach takiej kamiennej młócki z naszej strony i metodycznego ostrzału za pomocą granatów gazowych ze strony ZOMO, sytuacja – mimo naszej przewagi liczebnej – zaczęła się zmieniać na naszą niekorzyść. Milicja widocznie uzyskała przewagę w innych punktach Nowej Huty i zaczęła przegrupowywać swoje główne siły w naszą stronę. Do akcji znowu weszła dodatkowa armatka wodna oraz wyrzutnie gazów na gazikach. Dała o sobie znać przewaga działających zgodnie z planem zwartych pododdziałów nad – nawet bardzo walecznym, ale jednak chaotycznym – tłumem.
     Na dodatek prowadzony wcześniej ostrzał naszych pozycji spowodował, że stężenie gazu stawało się wręcz nieznośne i trzeba się było przemieścić, oddając pozycje.
     Postanowiłem przejść w stronę osiedla Kościuszkowskiego, bo liczyłem się z tym, że będę musiał się wycofać do domu przez nieużytki dawnego lotniska wojskowego, mijając po drodze samotnie stojące akademiki Politechniki, wokół których mogła się kręcić SB.
     Wycofując się w tamtym kierunku, mniej więcej 200 metrów od ronda Kocmyrzowskiego w stronę dzisiejszego ronda gen. Maczka trafiłem na kolejną potyczkę z ZOMO. Tam zobaczyłem, jak granat gazowy wystrzelony z wyrzutni na gaziku trafił chłopaka, nieco starszego ode mnie, prosto w głowę. Zalany krwią padł bez przytomności. Jakie były jego późniejsze losy, nie wiem, ale widziałem, jak jakaś kobieta zaczęła mu udzielać pomocy. Milicja chyba myślała, że szybko pogoni gromady ludzi wracające z demonstracji, ale się zawiedli, bo dość skutecznie zostali obrzuceni kamieniami, a mnie nawet udało się trafić kamieniem w światło bocznych drzwi nysy, kiedy były otwarte do oddania strzału. Do domu dotarłem już po zmroku.

 

Wyrok na Marka Bika

 

     Byłem na ogłoszeniu wyroku w procesie Marka Bika i Witka Tosia. Nie wszedłem na salę, bo nie miałem przepustki, ale stałem na korytarzu. Wiedziałem, że do ich skazania przyczynił się Papież. Być może go bili w śledztwie albo szantażowali i dlatego sypał, ale na rozprawie mógł odwołać swoje zeznania. Nie zrobił tego. Bez jego zeznań trudno było skazać Marka i Witka.
 

13 października 1982 roku

 

    Delegalizacja „Solidarności”, która zbiegła się z kolejną miesięcznicą wprowadzenia stanu wojennego [która przypadała na 13 października 1982 r.], wywołała niesamowitą erupcję niezadowolenia. Efektem były gwałtowne demonstracje, które przerodziły się w trzydniowe rozruchy o skali, jakiej ani wcześniej, ani później już nie widziałem. Z tego trzydniowego maratonu walk ulicznych uczestniczyłem tylko w dwóch pierwszych dniach, bo jako mieszkaniec Śródmieścia Krakowa z dotarciem i późniejszym powrotem z miejsca demonstracji miałem duże kłopoty.
     Przyłączyliśmy się do głównej demonstracji „Solidarności”, która szła od Kombinatu w stronę Centrum Nowej Huty (dzisiejsza aleja Solidarności) na wysokości Zalewu. Było już po pierwszym starciu załogi huty z ZOMO. W wodzie pływały tarcze, a ludzie mówili, że część zomowców musiała się salwować ucieczką na „małpią wyspę” na środku zalewu.
     Komuna nie dała za wygraną i przypuściła kolejny atak od strony Centrum, rozdzielając nas na dwie części. Jedną zepchnęli w stronę osiedli Szkolnego i Szklanych Domów, drugą, w której znalazłem się z Grześkiem Pirowskim, na osiedle Hutnicze.
     Zaczęła się ostra łomotanina kamieniami w stronę zomowskich kolumn, które starały się, aby nie dopuścić demonstracji do placu Centralnego. Pamiętam, że przewróciliśmy dużą przyczepę, aby mieć z niej barykadę i był to dobry pomysł, bo zablokowaliśmy możliwość wdarcia się milicji w głąb osiedla. Przez około 1,5 godziny odpieraliśmy ataki lub sami robiliśmy wycieczki w stronę nieprzyjacielskich pozycji. Niestety, nie pamiętam jakichś spektakularnych sukcesów.
     Następnie przez Centrum A i Centrum D przeszliśmy na osiedle Handlowe. W pobliżu rozjazdu pl. Centralny – aleja Róż doszło do kolejnych walk.
     Grzesiek dał mi prototyp procy, którym wcześniej ćwiczyliśmy na boisku, bo miał już nowszy model z naciągiem na cztery gumy i naciągał to bez żadnego problemu – przy wzroście 185 cm ważył 115 kg. Postanowiliśmy wypróbować skuteczność proc. Obok nas kilkunastu demonstrantów oddawało się „sztuce kamieniarskiej”, więc my mieliśmy poczucie wyższości technologicznej, ale nie na długo. Okazało się, że wprawdzie zasięg naszego ostrzału w stosunku do osiągów „kamieniarzy” był nieporównywalny, jednak w warunkach bojowych, gdzie obowiązuje zasada, „kto nie biega ten ginie”, uzyskanie dogodnej pozycji na wykonanie idealnego strzału wcale nie jest takie proste. Konieczność powtórzeń, aby prawdopodobieństwo superstrzału zwiększyć, powoduje dość szybkie zużywanie amunicji. Ze względu na zapadające ciemności i dymną atmosferę trudno było ocenić dokładność naszego ostrzału, ale musiało być coś na rzeczy, bo zomowcy, którzy na początku byli rozproszeni, zaczęli się zbijać w grupę i częściej osłaniali się tarczami.
     Przed sobą, w stronę kina Świt, mieliśmy kolumnę zomowskich pojazdów, która kierowała się w stronę osiedla Zgody. Milicyjna ariergarda wiązała nas walką i zaczęła się opóźniać w stosunku do swoich głównych sił. Na naszym kierunku znajdowało się pięciu zomowców – dwóch z tarczami plus trzech, którzy strzelali do nas gazami i rzucali gazy z ręki. W pewnym momencie jeden z zomowskich strzelców wybiegł kilkanaście kroków, aby odstrzelić któregoś z demonstrantów. Nie trafił. Kiedy odwrócił się w stronę swoich, dostał kamieniem w plecy. Chwilę wcześniej skończyła się nam amunicja (zapas był w worku Pirowskiego i nie było czasu na jej poszukiwanie), a więc z zaawansowanych technologii wróciliśmy do kultury kamienia rzucanego. Nie pamiętam, czy to Grzesiek trafił tego zomowca, czy któryś z innych demonstrantów, w każdym bądź razie upadł on na kolana i wydawało się, że za moment padnie na twarz, ale jego koledzy rzucili mu się na pomoc. Dwaj chwycili go pod pachy, a ci z tarczami osłaniali siebie i wlekących rannego. W stronę ewakuujących się milicjantów na wstecznym ruszyła „buda”, a my ruszyliśmy za nimi w pogoń. Ten ranny zgubił torbę, taką wojskową, jak na maskę p. gaz. Grzesiek krzyknął do mnie „osłaniaj” i ruszył szybciej w stronę uciekających zomowców. Złapałem za kamienie, które były pod ręką i biegłem tuż za nim, aby go asekurować, gdyby któremuś z uciekających przyszła ochota zawrócić. Po chwili torba była w naszym posiadaniu. Widząc, że ładują się do „budy”, rzuciłem w ich kierunku oba kamienie, które miałem w rękach. Jeden uderzył w siatkę osłaniającą migacz, a drugi zaliczył światło tylnych drzwi, kiedy wciągali rannego. Trudno ocenić, czy ktoś na pokładzie oberwał, ale na pewno utwierdziło ich to w przekonaniu, że będziemy atakować dalej. Zdobycz, która stała się naszym udziałem, to były trzy RGŁ-200, które później wróciły do komuny w nieco innej formie.
     Postanowiliśmy wrócić na pl. Centralny, gdzie ZOMO próbowało bronić pomnika Lenina, ale kiedy dotarła tam główna fala demonstrantów, milicjanci zostali pobici i przegnani.
     To, co się wydarzyło później, przeszło najśmielsze oczekiwania. Pomnik wodza proletariatu oblano farbami w różnych kolorach (farba była w użyciu niektórych demonstrantów, bo chodziło o zamazanie szyb w armatkach wodnych i innych pojazdach, a rzucano ją w słoikach na siatki, które osłaniały szyby), a następnie tłum rzucił się do rozwalania cokołu, na którym stał Lenin. Oczywiście, największym trofeum było zdobycie którejś z liter napisu.
     Ja w tym nie brałem udziału, bo przeszukiwałem przepastny wór mojego kolegi w poszukiwaniu amunicji dla naszych proc. W tym czasie właściciel worka walczył o swoją literkę z cokołu, i w końcu zdobył bodaj „W”.
     Po kompletnej dewastacji cokołu, pomnik został obłożony ławkami i podpalony. Powstało ogromne ognisko, a w środku niego stał upiorny (ze względu na kolory) przywódca komuny. Było super! Ludzie zaczęli nawet tańczyć.
     Po kilku minutach demonstranci, którzy stali na zewnętrznych rubieżach, zaczęli nas wołać na pomoc. Koniec zabawy. Ruszyliśmy w stronę Centrum B i zajęliśmy tam pozycję przy przewróconym słupie ogłoszeniowym. Od strony Centrum E i Nowohuckiego Centrum Kultury milicja rozwijała szyk do ataku. Tyraliera ruszyła, wyginając się w wachlarz. Szeregi zomowców były dwa, oddalone od siebie o parę kroków, a za nimi w naszą stronę jechał gazik z wyrzutnią.
     Gdy jeszcze byli daleko, zaczęli strzelać gazami, bo chyba liczyli, że zagęszczą atmosferę i sami się wycofamy. Nie wyglądało to dobrze, bo ich pociski gazowe odbijały się od budynków i spadały za naszymi plecami. Część z demonstrantów starała się je odrzucać. Nie było dosłownie czym oddychać. Obok nas kamieniarze rzucali co sił, ale ich kamienie nie sięgały celu, bo ZOMO było za daleko. Mieliśmy tylko po kilkanaście kulek, co przy szybkostrzelności procy rzędu 2-3 strzały na minutę, na długo nie wystarczyło. Niemniej jednak przez moment tylko nasze dwie proce studziły zapał zomowców. Starałem się trafić któregoś w przyłbicę kasku, bo wiedziałem, że taki celny strzał był w tej chwili wiele wart, ale w bitewnym zgiełku jest to bardzo trudne. Raz trafiłem jednego w kask, ale kulka zrykoszetowała. Za następnym razem trafiłem w tarczę zomowca na lewym skrzydle i odpadła z niej prawie połowa. Nie przeceniam wartości tego strzału, bo tarcza mogła być uszkodzona wcześniej, np. od uderzenia kamieniem, a wystrzelona przeze mnie kula rudy postawiła kropkę nad „i”. Mój kompan miał więcej szczęścia, bo trafił jednego w rękę.
     Niestety, amunicja się wyczerpała i musieliśmy przejść na kamienie. Nadciągnęły armatki wodne i zomowcy zmienili taktykę, bo zamiast gazów, zaczęli strzelać do nas racami. Jedni strzelali w górę, inni na wprost. Obok mnie jakaś kobieta (amunicyjna?) dostała taką racą w małą torbę podróżną, tzw jamnik, którą miała na ramieniu, ale jej samej na szczęście nic się nie stało.
     Armatki wodne w ciągu może pół godziny utorowały drogę zomowcom do pomnika i płonącego wokół niego stosu, mimo że obrońcy Nowej Huty rzucali z dachów kostką brukową i butelkami z benzyną.
     Po spędzeniu demonstrantów w stronę osiedla Zgody, milicyjne armatki zaczęły gasić „wodza”, a że mieli wodę zabarwioną, musiał wyglądać jeszcze koszmarniej po wizycie takich strażaków.
     Tego, niestety, już nie widziałem, bo ze względu na późną porę musieliśmy maszerować do domu.
     Na Czyżynach załapaliśmy się na kolejną młóckę „kamieniarską” z ZOMO, ale nie pamiętam, abyśmy odnieśli jakieś zwycięstwo, poza kilkunastoma trafieniami w karoserie milicyjnego sprzętu.
     Rozpoczęliśmy powrót do domu na piechotę, bo komunikacja miejska nie jeździła. W domu byłem około 1.00, a Grzesiek dotarł do siebie jeszcze później. Mieszkał wtedy przy ul. Kijowskiej.
     Na drugi dzień po zamordowaniu Bogdana Włosika po południu wybraliśmy się z powrotem do Nowej Huty. Mieliśmy mało kulek, więc walczyliśmy za pomocą kamieni na osiedlu Spółdzielczym i w okolicy kina Świt. Stężenie gazu było ogromne. Nie pomagały chusty na twarz. Oczy mieliśmy czerwone jak króliki. Po kilku godzinach wycofaliśmy się.
     Nazajutrz nie poszedłem do szkoły, bo miałem sforsowane mięśnie nóg od nieustannego biegania i zawroty głowy od gazu.
 

10 listopada 1982 roku

 

     Od rana pogoda była paskudna – typowy krakowski kapuśniaczek z domieszką mgły. W szkole spotkałem się na przerwie z Grześkiem Pirowskim, od którego dowiedziałem się, że w Nowej Hucie planowana jest duża demonstracja „Solidarności”, ale nie wiadomo, z jakiej okazji. Początkowo myślałem, że coś pokręcił, ale pomny na bardzo udaną zadymę w poprzednim miesiącu, postanowiłem dłużej nie dociekać prawdy i na zasadzie „ryzyk fizyk” wybrać się z Grześkiem do Huty. Mój kompan miał ambitny plan użycia w sprzyjających okolicznościach nunczaku, czyli dwóch pałek połączonych krótkim (ok. 10 cm) łańcuchem, w którego to posiadanie wszedł parę dni wcześniej (niestety, nie pamiętam, w jakich okolicznościach).
     Umówiliśmy się po południu, bo na takie wyjście trzeba się było odpowiednio ubrać. Te przebieranki zajęły nam trochę czasu, więc zanim dotarłem do domu Grześka, było już po piątej. Kiedy już dojeżdżaliśmy tramwajem na miejsce, poczuliśmy w wagonie zapach gazu łzawiącego i musiałem przyznać koledze rację, że jest coś na rzeczy. Na placu Centralnym wysiedliśmy tylko my, ale za to jak! Prosto niemal na całą kompanię ZOMO, która stała na trawniku.
     Na całe nasze szczęście byli zwróceni frontem do wodza Rewolucji Październikowej, którego monument już częściowo odnowiony po dewastacjach z poprzedniego miesiąca majaczył w oddali. 
     W powietrzu unosił się swąd z petard i w oczy szczypał gaz, ale nie było widać ani słychać odgłosów żadnej demonstracji. Błyskawicznie zorientowaliśmy się, że przyjechaliśmy za późno i jest już po wszystkim. Jedyne, co można było zrobić w takiej sytuacji, to ulotnić się jak najszybciej.
 

11 listopada 1982 roku

 

     Demonstracje w Krakowie, jakkolwiek częste i posiadające swój symboliczny wymiar ze względu na miejsce, z którego brały swój początek, miały jednak w stanie wojennym oraz w latach kolejnych niekorzystną aurę. Wzgórze wawelskie ma wąskie dwa zejścia. Aby rozwinąć jakąkolwiek akcję zaczepną, należy szybko wydostać się poza otaczający je układ wąskich ulic, stanowiących naturalną zasadzkę dla każdej demonstracji, która musi się liczyć z brutalną pacyfikacją. Jedyne pole manewru dla demonstracji stanowi pas Alej Trzech Wieszczów i dalej okolice Błoń, parku Jordana w kierunku Krowodrzy lub druga opcja w kierunku ul. Dietla z wykorzystaniem nasypu kolejowego przy Hali Targowej.
     Obie te opcje mają jeden zasadniczy minus – trzeba najpierw tam dotrzeć. Demonstracja 11 listopada 1982 r. pokazała, że czas ma tutaj decydującą rolę. Oczywiście, przy założeniu, że główny trzon demonstracji stanowią przeciętni ludzie, a nie parazawodowi zadymiarze, do której to specjalizacji w pewnym momencie doszła młodzież w Nowej Hucie.
     Na Wawelu zgromadziła się chyba cała znana mi z poprzednich demonstracji ekipa (Grzesiek Hajdarowicz, Grzesiek Pirowski, Wojtek Słowik, „Słoneczko”, ja, mój brat Artur i bardzo wielu mocnych gości z całego Krakowa, nie tylko naszych znajomych). Ponieważ mieliśmy ulotki okolicznościowe, wykonaliśmy z rozgrzewki rozrzut, aby pozbyć się ładunku, który mieliśmy przy sobie. Akcję ulotową robiłem ja, Wojtek Słowik i chyba „Słoneczko”, z tego co pamiętam.
     Kiedy ludzie po wyjściu z katedry zaczęli kierować się w kierunku zejścia w stronę ul. Kanoniczej, wiedzieliśmy, że czoło ewentualnej demonstracji będzie się formowało przy wejściu na Planty. Nastąpiło gwałtowne przemieszczenie się do czoła, bo dla wszystkich, którzy mieli doświadczenie z przebiegu dotychczasowych demonstracji, stało się jasne, że na Plantach na dłuższą metę jesteśmy bez szans. Nie pamiętam czy na ul. Kanoniczej stało ZOMO, ale na pewno niezbyt liczne siły stały na wysokości placu Na Groblach zaraz przy budynku I LO.
     Nie wiem, czy to widok tych zomowców, czy też nasze nawoływania, aby nie posuwać się pochodem Plantami w stronę ul. Zwierzynieckiej, spowodowały, że pochód, który, o dziwo, uformował się dość sprawnie – jak na krakowskie warunki – ruszył przez Powiśle w stronę DH Jubilat. Z tego, co widziałem, kiedy spojrzałem za siebie, gdy dotarliśmy do ul. Zwierzynieckiej, szło ok. 1,5-2 tysięcy ludzi. Początkowo obawiałem się, że uderzą na nas od strony Zwierzynieckiej i placu Na Groblach, spychając do Wisły (a kąpiel w listopadzie nie należy do przyjemności), ale najwidoczniej oni też potrzebowali czasu na przegrupowanie.
     Jak na demonstrację posuwaliśmy się wyjątkowo szybko. Podejrzewam, że większość uczestników zdawała sobie sprawę, że nie jesteśmy w najlepszym miejscu. Kiedy dochodziliśmy do DH Jubilat, przed nami wiała tylko drogówka. Czoło pochodu skierowało się w stronę ul. Piłsudskiego i cała demonstracja znalazła się na prawym pasie, chociaż część ludzi posuwała się pasem zieleni, pas drogowy z lewej strony był wolny. Aby utrzymać w miarę jako taki szyk kolumny, chwyciliśmy się pod ręce, tworząc żywy łańcuch i zwalniając nieco kroku, aby demonstracja stała się bardziej zwarta.
     Kiedy dochodziliśmy do dawnej siedziby ZR „Solidarności”, od strony Muzeum Narodowego pojawił się „komitet powitalny”, który bardzo sprawnie rozwinął swoje linie. Naprzeciw nam, od strony skrzyżowania posuwały się dwa szeregi zomowców. Pierwszy z pałami i tarczami, o które uderzali, aby zrobić większe wrażenie, a drugi tradycyjnie z pałami za pasem i z tymi swoimi „garłaczami” do miotania gazu. Kolejną linię stanowiły gaziki z zamontowanymi wyrzutniami granatów gazowych. Jednym słowem klasyczny szyk, klasyczny atak. Dla wszystkich było jasne, że lada moment ZOMO ruszy z kopyta.
     Nasz łańcuch trzymał się dobrze, ale miało to swoją złą stronę, bo nie mieliśmy okazji do pozyskania amunicji, a poza naszą falangą usytuowaną w pierwszych dwóch, może trzech pierwszych szeregach, na tyły demonstracji w razie bezpośredniego starcia nie było co liczyć. Miałem co prawda procę, ale nie zdążyłem jej wyjąć (schowałem ją głęboko pod ubraniem), a kilkanaście kulek rudy, które miałem w kieszeniach kurtki, nie nadawało się do rzutów z ręki.
     Pamiętam, że tuż przed atakiem milicji wychyliłem się do przodu i zobaczyłem mojego brata o kilka kroków w bok z prawej strony. Powiedziałem mu, aby się cofnął, ale on stwierdził, że zostaje z nami do końca. Miał wtedy 16 lat i, rzeczywiście, jak powiedział, tak zrobił, chociaż wielu dorosłych brało nogi za pas, nim cokolwiek się zaczęło.
     Niemal równocześnie z salwą od czoła (dość rachityczną), demonstracja została zaatakowana od tyłu i szpica zomowska ruszyła wolnym pasem jezdni od strony mostu Dębnickiego, tak aby odciąć drogę odwrotu w stronę ul. Syrokomli. Tłum, który wpadł w panikę, rozerwał nasz łańcuch pierwszego szeregu w jednej chwili, bo wielu zdało sobie sprawę, że muszą zdążyć, nim ZOMO zamknie pierścień okrążenia.
     Część z nas rzuciła się w stronę ul. Smoleńsk, a nasze lewe skrzydło, na którym byłem ze „Słoneczkiem”, pognało w stronę kina Kijów. Zomowcy, którzy atakowali od strony skrzyżowania, też obrali ten kierunek, także starając się połączyć ze swoimi kamratami, którzy posuwali się od strony mostu. Szybkość z jednej i drugiej strony miała decydujące znaczenie.
     W okolicy bocznych wyjść z kina (dzisiaj to ulica rtm. Dunin-Wąsowicza) „na dochodzenie” wyminąłem zomowca z tarczą, ale w pogoń za mną ruszyło dwóch z garłaczami. Pamiętam, że znalazłem się przy budynkach, które są jakby na zapleczu hotelu Cracovia. Były tam jakieś (chyba dwie) siatki rozdzielające te posesje, tak więc miałem bieg z przeszkodami. Ścigający mnie zomowcy biegli bliżej hotelu. W biegu strzelali. Granat odbił się od muru nade mną, kiedy przeskakiwałem jedną z tych siatek. Ten drugi zomowiec miał problem ze swoim miotaczem. Słyszałem tylko, jak krzyczeli do siebie: „Celuj w łeb”. Po przesadzeniu ostatniej przeszkody wpadłem na jakieś krzaki. Za nimi był żywopłot, który oddzielał trawnik od ulicy. Po kilku krokach zaległem pod nim, aby zgubić pogoń. W kilka sekund dotarli do mojej pozycji i zatrzymali się dosłownie 2 metry ode mnie. Jeden z nich powiedział: „On tu gdzieś jest!”, a ten drugi stwierdził, że sprawdzi drugą stronę ulicy, po czym odbiegł do tyłu jakieś kilkanaście kroków. Pomyślałem sobie. „Teraz albo nigdy!” (sprzyjały mi ciemności, słabo oświetlona ulica i to że się rozdzielili). Wystartowałem zza tego żywopłotu. W sekundę byłem przy tym zomowcu, który pozostał. Pchnąłem go z całej siły w żywopłot tak, że wykonał niemal przewrót w tył. Postanowiłem pobić rekord świata w sprincie na co najmniej 100 metrów. Drugi zomowiec ruszył za mną w pogoń. Po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów zdał sobie sprawę, że jest bez szans. Wygarnął więc z tego swojego garłacza. Pocisk minął mnie i odbił się od dachu zaparkowanego przy jezdni samochodu. Silny charakter w nogach pozwolił mi wyrwać się z matni.
     Skierowałem się w stronę wałów nad Rudawą, aby nimi przejść do Błoń, a następnie via Cichy Kącik, na teren Miasteczka Studenckiego. Kiedy dotarłem nad Rudawę, spotkałem innych uciekinierów z demonstracji. Większość stanowili studenci i oni też kierowali się stronę miasteczka. Wyjąłem zza pazuchy procę. Okazało się jednak, że wychodząc z okrążenia, zgubiłem większość z – i tak niezbyt licznych – kulek rudy. Zostały mi tylko – o ile dobrze pamiętam – cztery pociski. Postanowiłem, że procy nie schowam. Zawsze to jakaś broń, choć dozbrojenie się z terenu nie rokowało dobrze. Na obrzeżu Błoń raczej trudno znaleźć kamień.
     Posuwaliśmy się grupą ok. 40-osobową i raczej był to trucht niż marsz. Kiedy zbliżaliśmy się do pętli tramwajowej na Cichym Kąciku, dostrzegliśmy tam stojące dwie nysy milicyjne. W takich sytuacjach „narady wojenne” mają błyskawiczny przebieg. Korzystając z tego, że oni stoją w miejscu jako tako oświetlonym przez lampy uliczne, a my wychodzimy z ciemności, postanowiliśmy ich zaskoczyć i zaatakować jako pierwsi, aby przedrzeć się zanim ochłoną. Do przodu wysunęli się ci, którzy mieli kamienie oraz ja z procą. Ruszyliśmy biegiem w stronę tych nysek z takim wrzaskiem bojowym, jakby nas była co najmniej setka. Milicja jak zobaczyła, że atakujemy, a kulka z mojej procy z dość dużej odległości rozwaliła szybę, wskoczyła do tych suk i uciekła w stronę mostu na Rudawie. My pognaliśmy w stronę miasteczka.
     Na skrzyżowaniu ul. Piastowskiej i Nawojki stał radiowóz drogówki i postanowiliśmy z paroma chłopakami, którzy zostali, przepędzić go, bo sprawne kierowanie ruchem drogowym pomagało ZOMO w przemieszczaniu się, a zator na ulicy działał na naszą korzyść. Nie wiem dlaczego, może pozostali szukali kamieni, ale nagle zostałem sam z jakimś nieuzbrojonym pacyfistą. Miałem ostatnie dwie kulki. Przy tym radiowozie stał pojedynczy milicjant w zwykłym mundurze. Mogłem „zdjąć” go bez problemu. Jednak ponieważ to była drogówka i gość nie miał żadnego ochronnego ekwipunku, wycelowałem w karoserię. Kiedy rzucił się do ucieczki, ruszając z piskiem opon jak na gangsterskim filmie, moja ostatnia kulka trafiła w tylną szybę tuż przy dachu, powodują powstanie „pajączka”.
     Ta moja wstrzemięźliwość strzelecka opłaciła się. Innym razem milicjant z drogówki na motorze, z największego młyna w czasie demonstracji w Nowej Hucie, wywiózł mojego brata.
     Po tej akcji skierowałem się pomiędzy akademiki, gdzie kilkunastu wcześniej zaginionych w akcji wołało do studentów: „Chodźcie z nami”. Szło to dość opornie i po około godzinie nawoływań zebrało się może 150-200 osób, wśród nich sporo dziewczyn. Taką grupą ruszyliśmy z miasteczka ul. Reymonta w stronę Alej. Schowałem procę głęboko za pazuchę, bo bez amunicji była całkowicie nieprzydatna. Po drodze, kiedy mijaliśmy jakąś budowę, pobraliśmy z jej terenu amunicję.
     Pamiętam, że znalazłem otoczak czy krzemień, który wyglądał jak duże jajko i idealnie leżał w dłoni. Pod pachę do drugiej ręki wziąłem fragment (3/4) płyty chodnikowej, która miała ubite narożniki tak, że wyglądem przypominała kamienny dysk. Była idealna do wywalenia kraty osłaniającej szybę w milicyjnym ciężkim sprzęcie. Największym osiągnięciem „sztuki kamieniarskiej” w tamtym czasie było rozwalenie kraty i szyby w armatce wodnej. Udało się to niewielu, ale zawsze można było mieć fart...
     Kiedy dotarliśmy do Alej, panowały całkowite ciemności. Na skwerze przy Akademii Rolniczej i AGH rozegrała się bitwa z ZOMO. Tak naprawdę to głupio wpadliśmy w zasadzkę. Cała kolumna milicyjna stała naprzeciw AGH, a druga na wysokości wejścia do Akademii Rolniczej, tam gdzie przystanek autobusowy. Wpakowaliśmy się w sam środek. Zomowcy, którzy stali przy AR, mieli chyba reflektor albo jakiś mocny szperacz zamontowany na samochodzie, bo oświetlili nas dokładnie i ruszyli ku nam z pałami i tarczami. Było oczywiste, że – ze względu na dzielącą nas odległość – nim zdążymy odskoczyć na dystans rzutu kamieniem, dojdzie do zwarcia. Dziewczyny, które były z nami, zaczęły tak krzyczeć ze strachu, że coś okropnego. Na dodatek studenci – z całym dla nich szacunkiem – to nie to samo, co bojownicy z Nowej Huty. Większość rzuciła się do ucieczki, niektórzy wiali wcześniej niż dziewczyny.
     Zostało nas po pierwszym oświetleniu sceny może 30-40 gości zbrojnych w kamienie, chcących podjąć walkę. Ktoś krzyknął: „Otaczają nas!”. Rzeczywiście, ZOMO odcinało nam odwrót przez ul. Reymonta (jedyny w tej sytuacji) i była to ostatnia chwila na odskok. Rzuciłem moim kamiennym jajkiem przed siebie w kierunku nadbiegających zomowców i trafiłem jednego w kask. Pierścień okrążenia zamykał się szybko i trzeba było wiać, a tu nadbiegał następny zomowiec. Na całe szczęście miałem tę moją płytkę, więc z odległości 2-3 metrów rzuciłem w niego torem płaskim na wysokości pasa. Zasłonił się tarczą i próbował uderzyć mnie pałą w głowę. Uchyliłem się w ostatniej chwili, ale pałka trafiła mnie w czubek głowy i zdmuchnęła mi czapkę. W tym samym momencie ktoś uciekający zderzył się z tym zomowcem i powalił go na ziemię.
     Ruszyłem pędem za moim przypadkowym wybawicielem. Przez sto kilkadziesiąt metrów biegliśmy razem, ale później on odbił w stronę parku Jordana, a ja biegłem co sił w stronę miasteczka. Za nami i innymi niedobitkami ruszyła pogoń nyskami i w pewnym momencie jedna z nich wysadziła desant tuż przy mnie. Akurat dobiegałem do budowy, z której wcześniej pobieraliśmy amunicję, więc skręciłem na nią, bo tam miałem większe szanse. Zomowiec, który ruszył za mną w pogoń, wywalił się na jakiejś przeszkodzie i słyszałem tylko, jak siarczyście przeklinał.
     W czasie tej demonstracji zdaje się, że „Słoneczko” albo jakiś jego kolega wystąpił z dużą procą á la Dawid i podobno odniósł sukcesy w okolicy Salwatora, ale nie znam szczegółów. Rozważaliśmy użycie takiej procy, bo była łatwiejsza w przenoszeniu i nie uzależniała od drobnej amunicji. Można z niej było rzucać zwykłymi, nawet całkiem sporymi kamieniami albo słoiczkami z farbą lub benzyną. Miała jednak jeden minus – aby osiągnąć perfekcję w rzutach, trzeba było ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć, i to na początku w kasku motocyklowym, bo można było zupełnie stracić głowę.

 

Publikowane powyżej wspomnienia Jerzego Mohla wykorzystane zostały w książkach Mirosława Lewandowskiego i Macieja Gawlikowskiego poświęconych historii RPCiO i KPN w Krakowie: "Prześladowani, wyszydzani, zapomniani... Niepokonani. ROPCiO i KPN w Krakowie 1977-1981", Kraków, 2009 oraz "Gaz na ullicach. KPN w Krakowie. Stan wojenny 1981-1982", Kraków, 2012.