Internetowe Archiwum KPN - strona glowna
najwazniejsze dokumenty kpn z l. 1979-1993
teksty polityczne Leszka Moczulskiego z l. 1973-2004
inne dokumenty
Historia KPN
procesy polityczne kierownictwa kpn
encyklopedia kpn
czytelnia prasy kpn
wspomnienia dzialaczy  kpn
najwazniejsze publikacje nt. kpn
historia marszow szlakiem I Kompanii Kadrowej w l. 1981-1990
forum bylych dzialaczy kpn
kontakt z administratorem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wspomnienia konfederatów

Obszar pierwszy

Michał Janiszewski
 

"Michał, który pogonił Albina Siwaka"

 

Pracowałem w Zakładzie Eksploatacji Dźwignic Budownictwa Warszawy, które było częścią Przedsiębiorstwa Gospodarki Maszynami. Pozycja pracowników tego zakładu w przedsiębiorstwie była szczególna. Większość załogi stanowili operatorzy żurawi wieżowych i samojezdnych. Były to stanowiska wyjątkowe i dawały dużą, jak na tamte czasy, swobodę (czasami nie widziałem własnego szefa przez miesiąc). Przedsiębiorstwo dawało i obsługiwało wszystkie maszyny, które pracowały na budowach warszawskich osiedli. Wykonywaliśmy usługę "na wynajęciu", wedle zasady - "jeden dźwig, jeden człowiek". Mieliśmy poczucie ogromnej niezależności, bo to operator na budowie, a nie brygadzista czy kierownik, dyktował tempo. Jak coś nie grało, to haki w górę i koniec pracy! A przepisy BHP w PRL-u były tak skonstruowane, że gdyby operator chciał je przestrzegać, to nie postawiłby ani jednej ściany bloku. O tym wiedzieli dyrektor, kierownik i pracownicy danej budowy. Wszystko opierało się więc na umowie międzyludzkiej. Operator przychodził do pracy pół godziny później niż inni (bo montażyści budowlani musieli najpierw zrobić zaprawę i wszystko przygotować) i kończyli prace 40 minut wcześniej (bo inni pracownicy musieli jeszcze znieść narzędzia, pomyć i posprzątać po sobie). Taki dźwig nigdy nie stał cały rok na jednej budowie - przeważnie zaliczał ich trzy (taki 10-piętrowy wieżowiec stawiało się w 4 miesiące). Ten dźwig potem trzeba było położyć, zdemontować, przewieźć na następne miejsce i postawić. Operator w tym czasie nie pracował. Między bezpośrednim kierownictwem zakładu a operatorami panowały specyficzne relacje, bo była wzajemna zależność. Jak większość rzeczy w PRL-u nic tak naprawdę nie działało jak trzeba, była natomiast wieczna kompletna improwizacja. 

 

Raz miałem taka przygodę na budowie przy ulicy Ostrobramskiej. To nie był mój żuraw, tylko kolegi, który zachorował. Wysłali mnie na tydzień czasu na zastępstwo. Było chyba 15 minut po 6-ej a tu idzie jakiś dziadek i drze się na mnie. 

- Panie, dlaczego tak późno?

- Niech mi pan nie przeszkadza, bo będę właził do kabiny pół godziny!

A kabina była położona 42 metry nad torowiskiem i wchodziło się do niej po prawie pionowych drabinkach. Wzajemnie wymieniliśmy sobie "uprzejmości". Spytałem go:

- A gdzie jest kask, kamizelka? W dodatku wlazł pan na torowisko a to zakazane!

Po dwóch godzinach przyjechał kierownik naszego zakładu i wrzeszczy do mnie.

- Schodź! Coś ty narobił?

- Co narobiłem? Jakiś dziadek mi tu wchodzi i miesza to go pogoniłem.

- Ten dziadek, to Albin Siwak z warszawskiej egzekutywy PZPR!

- Co mi tam egzekutywa? Przylazł, w torowisko wlazł i się wydzierał, to co miałem robić? 

Już nie wsiadałem więcej na tamten dźwig, bo szef przyjechał z innym operatorem na podmianę, żeby więcej nie było żadnego szumu. Doszło do małego skandalu, ale nie było z tego powodu żadnych konsekwencji. Chłopaki tylko potem opowiadali, jak to Michał Siwaka pogonił. 

 

Karnawał Solidarności

 

W życiu mam jedną zasadę wyniesioną jeszcze z domu - należy tak postępować, aby - jak to dziś mówi młodzież - "nie dać tyłów", tzn. żeby nie musieć się za swoją robotę wstydzić. Trafiłem do "Solidarności", chyba jak większość ludzi z mojego pokolenia. Zostałem wybrany do Komisji Zakładowej "Solidarności". 900-osobowa załoga - bo tyle osób z ok. 1200 pracowników należało do "Solidarności" - wybrała mnie jako swego przedstawiciela. To było dla mnie, młodego człowieka, duże wyróżnienie. Z jednej strony był to ogromny zaszczyt a z drugiej - ciężar odpowiedzialności. Mieszkałem wówczas w hotelu robotniczym w Warszawie na Woli, na ul. Ciołka, nie obciążony na co dzień obowiązkami rodzinnymi i miałem sporo czasu, który mogłem poświęcić na pracę społeczną.

 

Pochłonęła mnie wówczas robota dla Związku, a szerzej mówiąc dla ruchu "Solidarność". Trochę rozrabialiśmy, walcząc z dyrekcją przedsiębiorstwa i ze Zrzeszeniem Budownictwa Warszawy o różne rzeczy należne ludziom. W ten sposób szybko zdobyliśmy też wiedzę o systemie, w jakim żyliśmy. 

 

12 grudnia 1981 roku akurat w naszym zakładzie decyzją "Solidarności" zarządzono referendum załogi celem oderwania naszego zakładu od reszty przedsiebiorstwa. Referendum żeśmy wygrali a poparcie dla naszej koncepcji było miażdżące (jak 9:1). Skończyło się dość późno, wróciłem do hotelu. A rano 13 grudnia z kołchoźnika gdzieś ok. 9-tej słyszę sławetne przemówienie Jaruzelskiego, że wojna (kołchoźniki to były głośniki radiowe w każdym pokoju, obsługiwane z radiowęzła - przyszło to z władzą radziecką i było narzędziem propagandy w zakładach pracy i innych miejscach użytku publicznego; instalowano je też w takich miejscach jak hotele robotnicze czy więzienia - w wiezieniu nazywano je "betoniarą").

 

No więc ja tu wstaję z poczuciem, że wczoraj wygraliśmy referendum, a tu nagle jakiś generał nam wojnę robi! Ale trudno - wojna to wojna...  

 

Stan wojenny

 

W 1981 roku poznałem Andrzeja Chyłka. Od tamtej pory przyjaźnimy się. Andrzej mieszkał wtedy przy ul. Rewolucji Październikowej (obecnie Prymasa Tysiąclecia).

 

13 grudnia rano autobusów nie było. Poczekałem chwilę - bo było dość mroźno - i na skróty pieszo przeszedłem do domu Andrzeja. Obudziłem go, bo jeszcze spał. Mówię - "Wstawaj, wojna!". - "Jaka wojna?" - pyta jego mama. Nikt jeszcze niczego nie wiedział. Telewizor nie był włączony. Zebraliśmy się i pojechaliśmy do siedziby Związku na ul. Bakalarską. Wywlekliśmy wszystko, co było można zabezpieczyć (pieczątki, teczki personalne, dokumenty). Po drodze rozpuściliśmy wici i jeszcze tego samego dnia, w niedzielę (13 grudnia), wieczorem spotkaliśmy się na ul. Siennej. Tam mieszkał przewodniczący MKS (Międzyzakładowej Komisji "Solidarności") Zbyszek Ślesiński.

 

Pościągaliśmy przewodniczących z innych zakładów (bo w PGM-BW były cztery zakłady: trzy zakłady produkcji oraz dyrekcja). Nie pamiętam na tym spotkaniu osoby, dla której nie byłoby oczywiste, że podejmujemy walkę. Nikt z zebranych nie miał cienia wątpliwości, że tak trzeba. Wówczas bardzo szybko w oparciu o RKK (Regionalną Komisję Koordynacyjną koordynującą pracę Związku w zakładach budowlanych i transportowych) podjęto pracę organizacyjną i porządkującą działalność w warunkach stanu wojennego. Na bazie członków "Solidarności" z tych zakładów powstała grupa, która weszła w skład MRKS (Międzyzakładowej Robotniczej Komisji "Solidarności"). Łącznikiem z zarządem MRKS-u był Adam Borowski. No i w bardzo krótkim czasie, po Świętach Bożego Narodzenia, w naszym zakładzie pojawiły się pierwsze gazetki podziemne, zaczął się kolportaż i zbiórka pieniędzy dla represjonowanych.

 

Była też próba oporu w poniedziałek, 14-tego grudnia. Jak przyszliśmy do pracy, to zebraliśmy załogę na hali produkcyjnej a w bramie postawiliśmy dwa samochody kamaz. Przesiedzieliśmy tak cały dzień, ale nikt się nami nie zainteresował, nikt nie chciał nas ani rozbijać, ani wsadzać. Przyjechał tylko dyrektor techniczny, który bodajże był mianowany komisarzem przedsiębiorstwa. Sam nie bardzo wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Przyszedł pogadał z ludźmi i poszedł. A wieczorem ludzie powiedzieli -"Nie będziemy na tej hali siedzieć! Rozchodzimy się!". 

 

Po wybuchu stanu wojennego, zdjęto mnie z dźwigu na bazę i przeniesiono na takich samych warunkach finansowych na konserwatora. Miało to tę zaletę, że konserwator - w przeciwieństwie do operatora dźwigu, miał większe możliwości działania. Na bazę przyjeżdżali ludzie z terenu (na przyklad po wypłatę lub aby załatwić sprawy z kierownictwem). Kto tutaj pracował mógł to wszystko powiązać. Andrzej Chyłek często bywał na bazie, bo pracował na żurawiach samojezdnych. Organizacyjnie szybko zawiązaliśmy zupełnie sprawnie działającą siatkę kolportażu i pomocy ludziom prześladowanym. Siatka działała do końca stanu wojennego. Nie było wpadek. I to jest jeden z dowodów na to, że brać budowlana, to byli przyzwoici ludzie.

 

Aresztowanie i proces

 

5 lutego 1982 roku zostałem aresztowany. Cała sprawa to był niefartowny przypadek.

 

Miałem pomocnika, młodego chłopaka zaraz po szkole zawodowej. Nie ukrywałem przed nim tego, co robię (nie ukrywałem zresztą przed nikim - nosiłem gazetki i ulotki nawet sekretarzowi podstawowej organizacji partyjnej PZPR w naszym zakładzie; brał bez szemrania i zapewne czytał; a później, jak mnie wsadzili, to składkę na internowanych płacił po cichu, co miesiąc, do skarbnika). No więc ten chłopaczyna, który ze mną pracował, wziął 6 czy 7 ulotek (to był chyba 3 numer "Przedwiośnia", które wydawał MRKS) , żeby zabrać do domu. Mieszkał w jakiejś wsi pod Grójcem. Wracał z pracy autobusem i paru kolegom - tym, których lepiej znał - rozdał te ulotki w autobusie. Na nieszczęście jeden z jego kolegów był pijany (akurat wziął wypłatę), przyjechał do domu i zaczął bić żonę. Ona zadzwoniła po milicję. Milicja go zabrała na dołek i dopiero na dołku z kieszeni wyciągnęli mu tę gazetkę. Zrobiła się poruta. Jak go wzięli, to go pewnie poszturchali trochę (nie widziałem tego człowieka na oczy, ale czytałem jego zeznania). Ten ich zapewnił, że nie miał nic wspólnego z "Solidarnością" (sprawdzili - rzeczywiście nie miał) i powiedział, że dostał ulotki od tego młodzieńca – Sławka. No to aresztowali Sławka. 

- Od kogo masz? 

- Od Janiszewskiego! 

W poniedziałek rano przyjechali po mnie na zakład. Kierownik mnie wezwał. Przyszedłem, zobaczyłem dwóch panów, którzy oświadczyli, że mają nakaz mojego aresztowania. Jak nakaz, to co ja mogę? 

- Pozwolicie się przebrać? - spytałem, bo byłem w kombinezonie roboczym. Jeden poszedł ze mną do szatni, ale nic nie mówił. Po drodze powiedziałem wszystkim na bazie, że mnie aresztowali i idę się przebrać. 

Potem powiedzieli:

- Nie będziemy cię skuwać.

A ja na to powiedziałem, że trzeba mnie skuć. 

- Niech widzą wszyscy, że idzie kajdaniarz! 

No to mnie skuli.

 

Powiedzieli mi, że przyszedł rozkaz z Radomia, żeby mnie aresztować (bo milicyjnie Grójec podlegał pod Radom i śledztwo prowadziła Komenda Wojewódzka w Radomiu; z kolei wojskowo Radom podlegał pod Kielce, tak, że w końcu - za działalność w Warszawie - sądzony byłem przez sąd wojskowy w Kielcach). 

Miałem w klapie kurtki znaczek "Solidarności". Jeden z nich powiedział mi, że jemu to nie przeszkadza, ale kazał schować "bo inni mogą się czepiać" (ten znaczek znaleźli dopiero, jak mnie przewieźli do aresztu w Kielcach i wtedy mnie kompletnie przewiskali).

 

Po zatrzymaniu przewieźli mnie na Mostów [siedziba SUSW w Warszawie była w Pałacu Mostowskich]. Tam przygotowali dokumenty. Zostałem tymczasowo aresztowany. 

 

Wsadzili mnie do samochodu i przewieźli na tzw. zamek do Radomia (strasznie paskudne więzienie, zdaje się jeszcze z carskich czasów). Tam przesiedziałem tydzień. Maglowali mnie przez trzy dni, strasząc między innymi pistoletem. Facet, który sprowadzał mnie na dołek, kopnął mnie wojskowym podkutym buciorem tak, że do dzisiaj mam kontuzję kolana. Chodziło im o to, żebym zasypał chociaż jedną osobę, bo jak były trzy osoby w sprawie, to - według przepisów stanu wojennego - była to już była grupa zorganizowana i startowało się od 3 lat więzienia. Ale nic nie wskórali. 

 

Później przenieśli mnie do Kielc (tzw. Kielce-Piaski). Tam było zupełnie inaczej - warunki były dobre. Siedziałem na czwartym piętrze, razem z kryminalnymi.

 

Najpierw trafiłem na tzw. "przejściówkę" (jak trafia się do więzienia, to nim administracja więzienna ulokuje nowego więźnia, trafia on do dużej celi - ta miała akurat 16 łóżek - gdzie czekało się kilka dni na przydział). Potrzeba sprawiła, że na tej przejściówce założyłem "biuro" pisania pism. Ktoś potrzebował odwołanie od jakiejś decyzji, komuś paczka zaginęła, ktoś chciał zmienić zeznania w swojej sprawie. Ci ludzie często nie wiedzieli co i jak mają zrobić. To jak usłyszeli, że można coś zrobić, to przychodzili do mnie pytali. Ja, rach-ciach, pisałem pismo a oni swoim charakterem go przepisywali. Wieści w więzieniu szybko się rozchodzą. I o mnie poszła fama, że jest taki jeden gość z "Solidarności", który pomógł temu czy owemu. 

 

Najwięcej zadowolenia i pożytku miałem kiedyś z pewnego Cygana. Nie umiał pisać ani czytać po polsku i wrobili go w coś. Milicja go po prostu wzięła i wmówiła mu przestępstwo, żeby poprawić statystyki. Napisałem mu odwołanie i po miesiącu go puścili. Nie wiem jak, ale ci Cyganie mieli takie kontakty w kryminale, że przekazali informacje o mnie do ludzi z interny (internowani siedzieli na III piętrze - piętro niżej) i stamtąd przez kalifaktorów (więźniowie którzy pomagają administracji w obsłudze innych więźniów) i fryzjera otrzymywałem paczki i papierosy.

 

Trafiliśmy raz, że na dwa tygodnie pod celę wrzucili nam człowieka, który zabił siekierą własnego ojca. Takie różne rzeczy opowiadał, że gardła nam poderżnie, pobije itp. Więc trzymaliśmy się we trzech (z takim alimenciarzem, drobnym złodziejem i z kierowcą autobusu, który potrącił pieszego). Całe noce dyżurowaliśmy, aby nikomu nic nie zrobił. On był najgroźniejszy.

 

To były pierwsze miesiące stanu wojennego. Niektórzy siedzieli bez wieści tydzień, dwa, bez możliwości kontaktowania się ze światem zewnętrznym i to nie tylko dlatego, że władza postępowała złośliwie, ale dlatego, że technicznie było to trudne do wykonania. Rodzina, nawet jak się już dowiedziała, to musiała dostać od milicji przepustkę na przejazd. A na wyjazd do Radomia - to drugie województwo - to już problem piętrowy! Telefony przecież nie działały, wszędzie rogatki, nawet adwokat bez przepustki nie dojechał. Żeby doszły pełnomocnictwa od mojej żony do mecenasa, to trwało tydzień, bo ona mieszkała pod Makowem.

 

Rozprawa sądowa była bardzo krótka, bo ten Sławek więcej nie mógł powiedzieć niż to, co już powiedział. Ja nic nie mówiłem, zastrzegłem, że nie składam wyjaśnień. Sąd w składzie trzech oficerów wojskowych nie naciskał. Pamiętam tylko prokuratora Jesionka. To był bardzo młody człowiek, pewnie zaraz po studiach w wojskowy mundurek go ubrali. Bardzo mu nieskładnie szło to oskarżanie. Sławkowi zasądzili rok a mnie dali półtora roku. 

 

Potem było odwołanie. Chłopaki wymyślili, żeby w II instancji bronił mnie mecenas Siła-Nowicki. Wytknął im mnóstwo błędów w całej procedurze dochodzeniowej. Sędziowie w Warszawie nie bardzo wiedzieli co z tym zrobić, więc postanowili moje 1,5 roku zawiesić na 4 lata a tego młodego chłopaka prosto "w kamasze" zabrali, czyli powołali go wojska. Siedziałem do maja 1982 roku i wtedy mi areszt uchylono.

 

W taki sposób z działacza społecznego - bo tak można nazwać tamten okres mojego zaangażowania w działalność NSZZ "Solidarność" - PRL zrobiła ze mnie działacza politycznego. Powoli do mnie dotarło, że musi się zmienić forma naszego działania, że z działań związkowych będzie pewnie trzeba przejść na działania polityczne. 

 

MPS "Unia"

 

Po wyjściu natychmiast zostałem wyrzucony z roboty z art. 52 Kodeksu Pracy (napisali, że za działalność antypaństwową i antysocjalistyczną w zakładzie). Odwołałem do sądu pracy, gdzie przedstawiłem, że nawet sąd wojskowy mnie za taki zarzut nie sądził a jedynie za łamanie przepisów o stanie wojennym. I sąd pracy w październiku czy listopadzie 1982 roku przywrócił mnie do pracy. Osuch, dyrektor naczelny przedsiębiorstwa, był przyzwoitym facetem (nie był w partii - czemu go zrobili dyrektorem, to nie wiem, szczególnie, że był z akowskiej rodziny). Przyszedłem do niego z tym postanowieniem o przewrócenie. 

- Z wyrokami sądu ja nie dyskutuję. Chcieli cię wyrzucić, to wyrzucili. A teraz wracaj na zakład!

Wróciłem, ale już z pewną legendą. Ludzie patrzyli, czy się zmieniłem. Trzeba było dać przykład, że się nie przestraszyłem i działam dalej.

 

Cały czas miałem kontakt ze swoją strukturą podziemną i na jesieni powołaliśmy MPS (Miedzyzakładowe Porozumienie "Solidarności") "Unia" - do której należeli pracownicy z różnych zakładów budowlanych, między innymi: Ryszard Dąbrowski, Józef Ciemniewski, Andrzej Chyłek, Zbyszek Adamczyk czy Krzysztof Mętrak. Wtedy zaczęła się działalność na poważnie. MPS "Unia" wydawała kwartalnik „Unia”, tygodnik „Wolna Trybuna” i cały szereg gazetek zakładowych "Solidarności". 

 

Ja zostałem szefem techniki. Z Andrzejem Chyłkiem, Andrzejem Wiśniewskim (19 lat temu wyjechał do Kanady), Zenkiem Barejko czy Krzysztofem Lancmanem tworzyliśmy zręby techniki poligraficznej i wydawniczej. Uczyliśmy się techniki poligraficznej od podstaw. Udało się i wkrótce to my uczyliśmy innych.

 

Jako MPS "Unia" zawarliśmy parę intratnych - z naszego punktu widzenia - porozumień poziomych. Na przykład Tygodnik Mazowsze dał nam maszyny poligraficzne i nie interesował się co my na nich drukujemy, tylko mieliśmy im zrobić co tydzień 6 000 sztuk tygodnika. Zwracali koszty produkcji (wydatki na papier, farby), przynosili matryce, płacili (i jeszcze "z górką") za energię. Były to dla nas duże pieniądze, które pozwalały się rozwijać. Liczyła się też duża swoboda dysponowania maszynami poligraficznymi. To samo zresztą robiło wydawnictwo NOWA, dla którego robiliśmy usługowo wydruki a przez resztę czasu (nie obliczali przecież, ile ta maszyna pracowała) była ona w naszej dyspozycji i wykonywała inną robotę. Na takiej zasadzie udało się później zbudować zasadniczą cześć poligrafii KPN-u...

 

Ponieważ powielacz do mieszkania się nie nadawał, bo za głośno pracował, trzeba było szukać domków jednorodzinnych, piwnic czyli takich miejsc, gdzie się nie przenosi echo. Zarówno powielacze, jaki maszyny offsetowe (później mieliśmy mały offset) pracowały dość głośno i jednostajnie a w blokach taki dźwięk się niesie. W dodatku farby były strasznie śmierdzące, bo zawierały etylenowe rozpuszczalniki, które szybko schną, ale śmierdzą tak, jakby ktoś sobie wylakierował podłogę.

 

Sprzęt dostosowywaliśmy do warunków jakie mieliśmy. Część elektroniki z maszyn w ogóle żeśmy wyrzucali. Były zbyt nowoczesne, a u nas farba nie taka, papier nie ten... Czujniki to wyłapywały i robota stawała. Drukarnie mieliśmy nie tylko w samej Warszawie, ale także w Otwocku, Józefowie, Aninie, Wiązownej czy w Markach. W Warszawie najdłużej funkcjonowały w dwóch miejscach koło cmentarza Bródnowskiego. Tam hałas nie przeszkadzał, bo były zakłady kamieniarskie, warczały maszyny i nie było nas słychać. Był tam natmiast inny problem - jak wywieźć wydruki? Dlatego często korzystaliśmy z zaprzyjaźnionych taksówkarzy. Im też należy się hołd. Mało się o tym mówi, ale oni odwalali bardzo ważną i niebezpieczną robotę.

 

Blokowiska były za to doskonałe do kolportażu. Miałem takie dwa miejsca na ul. Gwieździstej i na ul. Rembiszyńskiej, które nigdy nie wpadły. Ale to tylko dlatego, że mieszkała w nich głównie brać robotnicza i było po kilka mieszkań powiązanych ze sobą w siatkę kolporterską. Wydruk wrzucało się do jednego a odbierany był za dzień z innego mieszkania, 4 klatki dalej. W tych mrówkowcach (po 50 klatek schodowych) na samej górze jest przejście. Esbecy się w tym nie połapali. Wchodziło się do klatki, wjeżdżało windą na samą górę, przechodziło kilka klatek dalej i chodu! A oni nadal stali pod tamtą klatką (nie byli w stanie wszystkie obstawić)!  

 

Tak samo nigdy nie wpadł mechanizm przewożenia maszyn poligraficznych karetką pogotowia. Robiła to taka dziewczyna od Zenka Barejki - Janina Fijas (nazywaliśmy ją Jagna), która pracowała wówczas jako kierowca karetki pogotowia. Nikomu nie przyszło do głowy zatrzymywać do kontroli pogotowie ratunkowe! 

 

Wydaje mi się, że najważniejszym elementem, który zaważył na sukcesie, był fakt, że SB nie miała rozpoznania środowisk robotniczych. Później, po okresie jawnej działalności "Solidarności", było już za późno. Ludzie zdążyli się poznać, obwąchać, zakolegować a nawet zaprzyjaźnić. Wprowadzić agenta z zewnątrz w tak strukturę, jak nasza było strasznie ciężko a przerobić kogoś z tych twardych ludzi im się nie udało. 

 

Wielka wsypa

 

Był październik 1985 roku, przed wyborami. Wszystko się idealnie rozwijało. Mieliśmy w samej Warszawie 12-15 punktów kolportażu. Był to duży kolportaż, który obsługiwał, poza Warszawą, wiele miast Polski w gazety, książki i inne wytwory struktur podziemnych. I wtedy nastąpiło uderzenie SB w całą strukturę. W ciągu 24 godzin zostało zatrzymanych 56 osób a w 77 miejscach przeprowadzono rewizje. Wynikało z tego, że rozpoznanie mieli bardzo dobre.

 

Po moim wyjściu w 1986 roku i analizie zdarzeń okazało się, że jednak pozyskali agenta. Prawdopodobnie werbunek nastąpił poprzez ówczesnego wiceszefa wydawnictwa „Rytm” który – jak się nie tak dawno się okazało - był oficerem SB [chodzi o Mariana Kotarskiego - prawdziwe nazwisko - Pękalski, majora SB ]. 

 

Wcześniej w sierpniu było uderzenie punktowe. Wpadł Andrzej Wiśniewski z maszyną i dwa magazyny z papierem. Później żeśmy się połapali, że ta maszyna była z takiego dużego transportu 80 maszyn przerzucanych ze Szwecji, gdzie w każdej SB zamontowała nadajnik. Jak się ją włączało, to nadajnik zaczynał nadawać. Prawdopodobnie to jedna z tych maszyn sprowadziła na nas nieszczęście. SB musiała ją mieć wcześniej namierzoną, bo ona nigdzie nie pracowała tylko była próbowana w magazynie.

 

Po całej akcji z tych 56 osób zatrzymanych do więzienia trafiło trzy. Reszta się jakoś wywinęła. Było idealnie, bo nikt nie sypał. 

 

Mnie zgarnęli na drukarni w Konstancinie. Pojechałem wydrukować gazetkę zakładową „Solidarności” KIS-u - tygodnik "Instalator" (przed wyborami komisja nagle zapragnęła wydać własny numer gazetki nawołujący do bojkotu). To była bardzo ciekawa sytuacja, bo willa, w której mieliśmy lokal drukarni, stała obok rezydencji ambasadora ZSRR (obecnie - ambasadora Rosji) w Polsce. Jak tam wchodzili, to wszystkiego się spodziewali, tylko nie tego, że jest tam maszyna drukarska. Myśleli raczej, że szykujemy zamach na ambasadora. 

 

Usłyszałem pukanie. Krzyknąłem - "Zaraz!" i spokojnie myłem ręce z farby, bo myślałem, że to gospodarz przyszedł pogadać. Otworzyłem drzwi, a tu dwóch facetów z bronią! Przystawili mi ją prosto pod żebra. Wszedł trzeci i powiedział pokazując mi ładunek plastiku założony na zamek drzwi:

- Zobacz Misiek, jeszcze chwila i byłoby po tobie.

Tam była ściana równoległa do drzwi, (jak to na poddaszu) tak, że za drzwiami było niewiele przestrzeni. Gdyby te drzwi wysadzili (a były one solidne, dębowe) to ja bym został po prostu rozpłaszczony na tej ścianie.

Skuli mi ręce. Przykuli za nogę do stołu, na którym stał jeszcze ciepły powielacz. Ten trzeci (widać było, że on tu dowodzi) spytał:

- Misiek, będziesz mówił?

- Jak mnie pan tak dobrze zna, to pan wie, że jestem gadatliwy. 

- Eee, ale na pewne pytania nie będziesz chyba znał odpowiedzi!

- Nie wykluczam.

I wymienia mi po kolei:

- O Gdańskiej to ty pewno nic nie wiesz (chodziło o ulicę w Warszawie, gdzie w sierpniu na drukarni aresztowali Andrzeja Wiśniewskiego)?

- Nie.

- A o ulicy Królowej Marysieńki pewnie nie słyszałeś (tam w garażu wpadł nam w sierpniu magazyn z papierem, farbami i jeszcze nieużywanym powielaczem - my po aresztowaniu Andrzeja postanowiliśmy zrobić przerwę, by się rozeznać w sytuacji i wyjechaliśmy na dwa tygodnie na Mazury; jak nam później opowiadano, na tym magazynie założyli kocioł i siedzieli tam ponad tydzień, ale nikt z naszych się nie zjawił, bo nas nie było)?

- Nie wiedziałem, że jest taka ulica.

I tak po kolei wymieniał mi wszystkie punkty, gdzie były ostatnie wpadki. Pozwoliło mi to wstępnie zorientować się, co do skali strat i rozmiarach uderzenia. 
- Tak myślałem, że nie będziesz o tym wiedział.

Rozkazał innym (było ich w sumie ośmiu w trzech samochodach), by pozbierali wszystko a mnie skutego dwóch zabrało do samochodu. 

 

Z Konstancina nie przewieźli mnie do żadnego milicyjnego czy esbeckiego budynku, tylko na ul. Okrzei w Warszawie. Tam był (stoi do dziś) nieoznakowany żadną tablicą informacyjną 10-piętrowy budynek podległy MSW. 

Na górze (nie pamiętam piętra) odbyła się próba krótkiego przesłuchania a raczej rozmowy (bo nikt nie udawał nawet, że protokółuje). Prowadził ją facet dowodzący w Konstancinie, który przedstawił się jako major i który już nigdy w sprawie się nie pojawił (pomimo żądań moich i mecenasa Piotra Andrzejewskiego). 

Na zakończenie spytał:

- No i co Misiek teraz będzie?

- Jak to, co będzie? Będą trzy lata – odpowiadam.

- Eee, najwyżej półtora, jak jakieś amnestii nie wykręcą.

I tak było! Przeciągaliśmy, jak tylkko mogliśmy, z mecenasem Andrzejewskim śledztwo a potem proces sądowy - chodziło o to, że moja żona była w ciąży (urodziła 18 grudnia 1985 roku) i ciężko by jej było jeździć do Hrubieszowa czy Braniewa (bo tam po wyrokach przewozili naszych). W końcu sędzia Kołtuniak (wyjątkowa kanalia) ogłosił wyrok - półtora roku do odsiadki.

 

Jak później udało nam się ustalić, ci co mnie zwijali, to był oddział grupy z kontrwywiadu wojskowego do zadań specjalnych, którą Kiszczak przerzucił do MSW. Wcześniej rozpracowała ona i zwinęła Piniora, następnie Górnego na Śląsku. Później przeniosła się na Warszawę i zaczęło się od nas a w grudniu zwinęli Bujaka. Następnie przerzucili się do Gdańska i aresztowali Borusewicza. Oni zachowywali się przyzwoicie. Wyraźnie im się już nie chciało. Świadczy o tym chociażby fakt, że u mnie w domu nie przeszukali nawet piwnicy, gdzie były matryce i farba drukarska. Wyczuwało się u nich niechęć do tego, co robili. Nie było bicia, zastraszania. "Chcesz to mów! Jak nie to jeszcze lepiej - będzie mniej roboty!".

 

Jak mnie wyprowadzali, żeby przewieźć do aresztu, to jeden z prowadzących powiedział:

- Przez ciebie chuju przez trzy miesiące nie dostałem premii!

Odwróciłem się zdziwiony.

- Człowieku, przecież ja ci premii nie płacę!

Wtedy się zdenerwował i parę razy mnie walnął. Nie to, żeby mnie poturbował, ale parę razy po łbie dostałem. Ale ten miał osobistą pretensję i trudno mu się dziwić.

 

Podziemnie polityczne lat osiemdziesiątych podzieliłbym z grubsza na trzy warstwy. Pierwsza to liderzy tacy jak Moczulski, Kuroń i inni. Oni z zasady jak najgłośniej i jak najszerzej głosili swoje poglądy, programy i propozycje rozwiązania spraw Polski, przebijając się z tym do opinii społecznej. Wsadzali ich, wypuszczali a oni głosili swoje, bo takie brzemię na siebie wzięli i chwała im za to. Druga to działacze zakładowi i dziennikarze. Ci z koli też nie mogli milczeć kompletnie, bo jakby się komunikowali z ludźmi. Przeważnie ludzie wiedzieli, kto na danym zakładzie kieruje podziemną „Solidarnością”. I trzecia wartswa, nazwałbym ją - technika, do której należeli drukarze, kolporterzy czy ludzie z grup specjalnych (malujący po murach, wieszający transparenty czy plakaty). Tu obowiązała zasada, jak u kryminalistów. "Złapali cię za rękę? Mów, że to nie twoja ręka!". Koniec. Amen. Nic nie mówisz! 

 

Jak nas wsadzali, to jedna i druga strona wiedziała za co. Nie było to żadne zaskoczenie i nie było pytania - "Co oni ode mnie chcą?". Było tylko pytanie - "Co oni wiedzą!". Odpowiedź z grubsza można było wydedukować w oparciu o próby przesłuchań. Żeby się czegoś dowiedzieć, to przesłuchujący musiał zadawać jakieś pytania i z nich można było wywnioskować, co wiedzą i kto wpadł. Nie trzeba było odpowiadać na pytania, wystarczyło je przemyśleć. 

 

Przewieźli mnie na noc do aresztu na ulicy Cyryla i Metodego, chyba po to, abym zaznał twardego łoża. Cyryl i Metody to dwóch świętych; jednakże w Warszawie kojarzyli się z małą uliczka zaraz za cerkwią przy Placu Wileńskim, gdzie była komenda dzielnicowa Praga - Północ (tam gdzie bazar Różyckiego). Bywalcy cenili tamtejszy areszt milicyjny najgorzej ze wszystkich. Stąd dowcip: "Cyryl jak Cyryl, ale te metody...". Z tym, że to już dla mnie żadna nowość nie była. Bardzo się zdziwił funkcjonariusz przyjmujący mnie na dołek, jak zobaczył, że w torbie mam dużą paczkę "Ekstra Mocnych", szczoteczkę do zębów, pastę, skarpetki i majtki na zmianę. Takie wyposażenie wówczas nosiło wiele osób z techniki. Wiadomo było, że te rzeczy są w areszcie nieodzowne, bo najbliższy kontakt ze światem zewnętrznym będzie się miało najwcześniej za 2 tygodnie i te 2 tygodnie musiało się w więzieniu przetrwać. To też na tych esbeków działało psychologicznie bo widzieli, że mają do czynienia z człowiekiem zdeterminowanym.

 

Po nocy na dołku, przewieźli mnie na Mostów, wprost na przesłuchanie do prokuratora. 

I tu znowu przygoda! Zacięły się kajdanki i nie mogli mi ich zdjąć. Jeden skądś przyniósł piłkę do cięcia metalu i chciał mi przecinać kajdanki, które miałem na rękach. 

- Co chcecie mi ręce odciąć? Nie ma zgody!

Konsternacja. Jeden wziął gazetę „Trybunę Ludu” zwinął ją i chciał podłożyć między kajdanki a rękę. 

- Ładnie to tak organ traktować? Co pan na to, panie prokuratorze?

Prokurator Artur Kasyk (pomocnik słynnej Bardonowej) zrobił się purpurowy na twarzy, stali we czterech i nie wiedzieli, co robić. W tym momencie wszedł starszy milicjant w mundurze, pytając w czym problem. Jak mu powiedzieli, to odpowiedział:

- Poczekajcie! Zejdę na dołek. 

Wrócił po kilku chwilach z innym człowiekiem (na oko było widać, że to garownik, bo miał ręce całe w tatuażach). Ten wziął spinacz z biurka i powiedział: 

- Odwrócić się, ale wszyscy!

Manipulował z minutę i zdjął mi te kajdanki. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Stary glina, który to załatwił, wychodząc rzucił:

- Jesteście mi winni paczkę papierosów dla niego! 

 

Prokurator zachowywał się nadzwyczaj poprawnie. Spisał protokół przesłuchania składający się z danych personalnych i stwierdzeń „odmawiam odpowiedzi na to pytanie” i wypisał postanowienie o tymczasowym aresztowaniu. Następnie zawieźli mnie na Rakowiecką [siedziba MSW], na pawilon trzeci.

 

W areszcie na Rakowieckiej

 

Trafiłem na ten swoisty uniwersytet polityczny. Praktycznie byłem tam sam w naszej sprawie. Wprawdzie zatrzymali jeszcze taksówkarza Janka (który wpadł przez głupotę, bo woził w bagażniku 2 petardy), ale on przesiedział 3 miesiące na Rakowieckiej i go puścili. Wsadzili też szefa "Solidarności" w Bibliotece Narodowej, Maćka Bulińskiego, który był z nami związany, ale jego przytrzymali z innego względu (był oficerem milicji, którego wyrzucili po wydarzeniach 1976 roku, gdy odmówił wykonania rozkazu). Obaj (Janek i Maciek) nic nie zeznawali, więc ich spraw nie łączyli ze mną. Ponieważ byłem sam, to administracji więzienia pasowałem do każdego zestawu w celi. Na Rakowieckiej non stop byłem w ruchu, ale dzięki temu poznałem mnóstwo osób, których wcześniej nie znałem albo znałem je tylko ze słyszenia. Za poglądy nas nie mogli karać, więc toczyliśmy bardzo ciekawe i pouczające rozmowy i dyskusje. Przebywałem pod celą z takimi ludźmi jak: Marian Terlecki (późniejszy Szef Radiokomitetu), z Sewerynem Jaworskim, z Jackiem Szymanderskim, z Adamem Słomką i wieloma innymi. Trafił się taki moment, że w jednej celi siedzieliśmy z Darkiem Wójcikiem i byliśmy tylko we dwóch. Był to dla mnie decydujący moment, kiedy postanowiłem, że nie ma czego dalej szukać w rozwiązaniach politycznych, skoro jest Konfederacja Polski Niepodległej. Darek jest doskonałym rozmówcą. W krótkim czasie potrafił wyłożyć cele, program partii i odpowiedzieć mi na moje pytania i wątpliwości. Jemu głównie zawdzięczam, że swój dalszy los związałem KPN-nem.

 

To głupio zabrzmi, ale jak już się znalazłem w więzieniu, to chciałem wypocząć. Takie dziwne odczucie - zrobiłem, co mogłem i teraz mogę już odpocząć, poszerzyć wiedzę i nie zmarnować tego czasu. Sporo czytałem książek. 

 

SB miała z nami jeden główny problem, nie mogli nas w żaden sposób zmusić do tzw. poczucia winy. Bandyta kogoś pobił, złodziej okradł i trochę żałował, że to zrobił albo żałował, że wpadł - a u nas nie było żadnego poczucia winy. Wiedzieliśmy że nie będą bić, bo taki fakt natychmiast przez adwokatów trafiłby do dziennikarzy zagranicznych. Zaraz polskojęzyczne rozgłośnie by o tym pyszczyły (jak mawiał Urban) i byłby skandal. A oni w tym czasie błagali Zachód o zniesienie sankcji i bali się wszelkich skandali. Królowało przekonanie - "Wsadzili - trudno. Kiedyś muszą wypuścić". 

 

Największym zmartwieniem była troska o nasze rodziny. To na nie spadał ciężar życia dnia codziennego i w dodatku godzinami czekały na widzenie bądź możliwość podania paczki. Nasze kobiety, żony, matki, córki w tej poczekalni na Rakowieckiej stworzyły swoisty salon polityczny. Tam przebywając knuły, radziły jedna drugiej jak postąpić, co zrobić, by to czy tamto osiągnąć. Królowała tam Majka Moczulska, która była dla innych kobiet skarbnicą wiedzy i chętnie się nią dzieliła. Poczekalnia w areszcie - to było miejsce niekontrolowane przez SB! Nie wpadali na to! A klawiszom nie starczyło wyobraźni, że coś takiego odbywa się pod ich nosem. Tak na marginesie to warto by było zebrać relacje i niespotykane zjawisko opisać, póki żyją jeszcze uczestniczki. 

 

Średnio raz na dwa miesiące przychodził na formalne przesłuchanie młody człowiek, porucznik o nazwisku Krótki. Szybko wypisywał jakiś protokół z końcowym wpisem, że odmawiam odpowiedzi i podpisania a następnie gadaliśmy o tym lub o tamtym (o budowie, o wędkowaniu). Widocznie musiał odbębnić godziny i szedł sobie. Kiedyś przyniósł jakąś gazetkę podziemną pokazał mi tylko i cytował fragmenty, jak to z nami jest źle. Na następne spotkanie ja przyszedłem z „Trybuną Ludu” (dostawaliśmy ją pod celę) cytując i tłumacząc mu, jak to nadchodzi ich koniec. On zawsze podkreślał, że nie jest po szkole ubeckiej, tylko skończył prawo na UW a w SB tylko się zatrudnił. Mówiłem mu: 

- Widzi pan, a ja pracuję od 17-ego roku życia, jestem robotnikiem i musiałem łożyć na pana wykształcenie a pan przychodzi teraz i mnie gnębi. Za co? 

Doprowadziłem go wówczas do furii, do tego stopnia, że zaczął krzyczeć;

- Ale pan pójdzie pod celę, będzie jadł chleb z margaryną a ja będę jadł na kolację kiełbasę krakowską! 

Powiedziałem mu, że poziom rozmowy sięgnął dna i niech każe mnie odprowadzić do celi. Więcej już się nie pojawił. 

Potem po wyjściu jeszcze raz go spotkałem. W rocznicę śmierci ks. Jerzego była msza za Ojczyznę. Obstawili cały Żoliborz. Ja z żoną szedłem do kościoła św. Stanisława Kostki od dołu, od strony Wisłostrady. Idziemy, a tu nagle ktoś mówi:

- Dzień dobry! 

Patrzę, a tu obok patrolu milicji stoi Krótki.

- Co tam słychać panie poruczniku? 

- A nic specjalnego. 

Kordon się rozstąpił, przeszliśmy i bez przeszkód dotarliśmy na mszę. Okazało się, że jako jedni z nielicznych z naszego grona. 

 

Przesiedziałem 11 miesięcy. Wyszedłem w sierpniu 1986 roku, resztę konfederatów z Leszkiem na czele wypuścili we wrześniu tego roku. W międzyczasie w grudniu 1985 roku urodziła mi się córka Magdalena Anna. Pierwszy raz widziała ojca podczas rozprawy, na ławie oskarżonych. 

 

Grupa polityczna "Niezawisłość"

 

Po wyjściu na wolność szybko się zorientowałem, że dochodzi do tarć wewnątrz "Solidarności". Była Grupa Robocza i była Komisja Krajowa z Wałęsą. Nie było wątpliwości, że dojdzie do rozstrzygnięć natury politycznej. Nasza grupa była w całości gotowa do działania. Dołączył do nas, chociaż nieformalnie, Seweryn Jaworski. Rozpatruwaliśmy dwa warianty dalszych działań. 

Pierwszy - to powołanie ugrupowania o charakterze chadeckim z Sewerynem Jaworskim na czele. Seweryn bardzo ostro się temu sprzeciwił. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że niektórzy późniejsi działacze ZCHN byli już po rozmowach z Episkopatem i że czekali na odpowiedni moment, by ogłosić powstanie partii chadeckiej. Seweryn bardziej chciał się zaangażować w tamtą grupę, ale nas do nich nie przeciągał. Druga możliwość - to powołanie własnej grupy. 

 

I tak powstała Grupa Polityczna „Niezawisłość”. Wydawaliśmy pismo „Niezawisłość” (którego wyszło 5 czy 6 numerów) i gazetki zakładowe "Solidarności". Zintensyfikowaliśmy działania Związku w zakładach. Czuć już było ducha odwilży, więc robota nabiera rozmachu.

 

Grupa Polityczna "Niezawisłość" formalnie weszła w skład Konfederacji Polski Niepodległej pod koniec 1987 roku. Istniała ponad rok.

 

W KPN-ie

 

Nasza grupa wybrała mnie jako swego przedstawiciela do składu Rady Politycznej KPN. Była głupia sytuacja, bo ja byłem już rok wcześniej mianowany przez Leszka Moczulskiego szefem poligrafii KPN-u. Leszek postanowił, że będę w Radzie występował incognito tzn. że byłem członkiem Rady Politycznej, ale nie bywałem na jej posiedzeniach, bo nie mogłem ujawnić swojej tożsamości. 

 

Jako szef poligrafii KPN byłem koordynatorem i organizatorem wszystkich działań, które sprawiały, że wszelkie teksty mające ukazać się drukiem poczynając od procesu przygotowawczego, poprzez wydruk, trafiały do kolportażu. Zaraz po moim mianowaniu szybko rozpoczęliśmy proces budowy działu wydawniczego i reorganizacji kolportażu. Nieomal z marszu odbudowaliśmy poligrafię pod kątem potrzeb Konfederacji. Była to ciężka robota i bez takich ludzi jak Andrzej Chyłek (mój nieformalny zastępca), Zenek Barejko (druk powielaczowy, lokale składowe książek i broszur), Krzysztof Lancman (człowiek do wszystkiego typowy joker w organizacji) czy Jerzy Dobrowolski (technika przygotowawcza – matryce i sitodruk) i wielu innych, to by się to nie udało. Wtedy przez Jurka zdobyliśmy dojście do profesjonalnego offsetu w Instytucie Gruźlicy w Warszawie na ul. Płockiej. Tam szefem drukarni zakładowej instytutu był Mieczysław Porowski - człowiek, który w usługach drukarskich oddał całemu warszawskiemu podziemiu pomoc bezcenną. Od tego momentu mogła ukazywać się cyklicznie, jako tygodnik, „Gazeta Polska” (w formacie A3 i w bardzo przyzwoitej jakości) czy od 1988 roku krajowy reprint londyńskiego wydania „Rzeczypospolitej” (wszyscy zdają się zapominać, że KPN pierwszy po wojnie zaczął w Polsce drukować to pismo) . Mogliśmy drukować grube książki i wielonakładowe broszury. 

 

W momentach natłoku zadań niektóre wydruki były wykonywane w drukarni wojewody warszawskiego. Mietek to załatwiał. I jeszcze żeby było śmieszniej urobek wywoził osobisty kierowca wicewojewody jego samochodem służbowym. Taki to nadszedł czas. 

 

Lata 1986-1988 to lata ciężkiej roboty, ale też szybkiego i dynamicznego rozwoju konfederackiej infrastruktury wydawniczej. Szefem centralnego kolportażu KPN został Staszek Mazurkiewicz, który pełni też równolegle funkcję szefa okręgu warszawskiego i prężnie działał w organizacji akademickiej KPN „Orzeł Biały”. Udało nam się wspólnie nawiązać współpracę kolportażową ze wszystkimi największymi sieciami dystrybucji podziemnej bibuły w kraju. Był to sukces nie do przecenienia, bo w ten sposób program KPN funkcjonował w obiegu najszerszym z możliwych. Nawiązaliśmy też kooperację poligraficzną z innymi wydawnictwami.

 

Pamiętam taką zabawną sytuację. Miałem nawiązać bezpośrednią współpracę z szefem technicznym wydawnictwa NOWA. Uruchomiono umawianie przez osoby trzecie, tajne miejsce, hasła. Przychodzę i kogo widzę? - Marek Kubin, z którym siedziałem na Rakowieckiej pod jedną celą z dwa tygodnie (obecnie, jako ceniony lekarz hematolog pracuje w USA)! Uzgodnienia poszły błyskawicznie. Zresztą ten czas, to był też czas rozluźnienia środków bezpieczeństwa. Krzysztof Król, jako redaktor naczelny „Gazety Polskiej” i wielu tekstów, które ukazywały się pod szyldem KPN, przywoził je niejednokrotnie bezpośrednio do mnie do domu. Moja małżonka - Wiesława Magda (pseudonim Żaba) - była z zawodu plastykiem i pełniła funkcję redaktora technicznego prawie wszystkich wydawnictw, jakie wówczas centralnie wydawała Konfederacja. Stwarzało to niebezpieczeństwo, ale jakże usprawniało i przyspieszało szybkość działania. To samo Staszek Mazurkiewicz - już nie przez tajne kanały, tylko często przyjeżdżał po bibułę do mnie do domu. A jak ja coś wiozłem, to po drodze przywoziłem do niego. U mnie też przeważnie odbywały się spotkania koordynacyjne z łódzką częścią Wydawnictwa Polskiego, którą kierował Marek Michalik.

 

Jeśli chodzi o działania polityczne Konfederacji, to przez ten okres do 1989 roku znałem je tylko z przekazu (np. Krzysztofa Króla, Adama Słomki) bądź z tekstów które drukowaliśmy. Gdy był spór, co ma iść do druku pierwsze, to podejmowana była decyzja polityczna. Ja byłem tylko wykonawcą - na to się przecież pisałem.

 

Pamiętam dwie fale strajków w 1988 roku. Leszek wtedy zdjął mi z maszyn dwie książki (w tym „Molocha”) i kazał całe moce przestawić na druk gazet i ulotek. 

 

"Moloch" to książka, którą Leszek napisał w więzieniu. Jest jakby drugą, tym razem gospodarczą, częścią „Rewolucji bez rewolucji”. Przewodniczący opisuje w niej i analizuje system gospodarczy w realnym socjalizmie. Wydaliśmy ja dopiero w 2013 roku w Instytucie Historycznym NN im. Andrzeja Ostoja Owsianego. Polecam w niej mój wywiad z Leszkiem Moczulskim, w którym precyzyjnie wyjaśnił dlaczego podjął takie a nie inne decyzje po powrocie z wyjazdu zdrowotnego w 1987 roku do Anglii, USA i Kanady.

 

Dopiero od 1989 roku byłem jawnym członkiem Rady Politycznej KPN. Na swoim pierwszym posiedzeniu Rady byłem już w przydzielonym Konfederacji biurze w Pałacu Kultury (pierwszą oficjalnie przydzieloną przez władze siedzibą KPN w Warszawie były dwa pokoje na XIII piętrze w Pałacu Kultury). Nie uczestniczyłem w akcjach zajmowania budynków PZPRowskich, ani w Kongresie KPN, ani w okupacji baz radzieckich czy zajmowaniu PZPR-owskich budynków - miałem zakaz od Leszka Moczulskiego. Musiałem trzymać w bezpieczeństwie technikę i poligrafię. Leszek długo rozważał decyzję, kiedy technika ma wyjść z podziemia - mogło przecież jeszcze nastąpić kontruderzenie władz. Strata sprzętu i kadry technicznej to byłaby strata prawie nie do odrobienia. Ujawnienie nastąpiło dopiero po wyborach samorządowych [w maju 1990 roku], kiedy Konfederacja przeniosła swoją siedzibę na Nowy Świat.

 

"To był piękny czas!"

 

Nie było wtedy łatwo, ale to był piękny czas, intensywnie przeżywany. Poznałem szereg ciekawych ludzi o dużym kalibrze ducha i energii. Łączyła nas wielka idea, w której spełnienie głęboko wierzyliśmy. Jednak dziś myślę, że nie tylko sama idea nas łączyła. Byliśmy młodzi i pełni energii, staraliśmy się też normalnie żyć. Były też przecież prywatki organizowane z różnych okazji, drinkowanie i zwykłe kontakty towarzyskie. Było szereg zdarzeń anegdotycznych bądź dramatycznych, które nie tylko hartowały ducha, ale i cementowały wzajemną więź. Kilka z nich przytoczę. 

 

Było to na początku stycznia 1985 roku. Był do przerzucenia transport papieru gdzieś zza Otwocka. Jechaliśmy z Marianem Lemańskim, który miał takiego Mercedesa-busa (ze względu na obłe kształty nazywaliśmy go "cepelinkiem"). Marian wychował się i mieszkał w okolicach bazaru Różyckiego (taki chłopak z Pragi - jak w piosenkach Grzesiuka). Wracaliśmy po załadunku, byliśmy już w Wawrze na takim odcinku, gdzie z obu stron jezdni, za chodnikami, ciągnie się wysoki betonowy płot. Z jednej strony była ogrodzona stacja pogotowia ratunkowego a po drugiej - ogrodzone tory kolejowe. I tam zatrzymał nas patrol drogówki. Poprosili Mariana do radiowozu, który stał po przeciwnej stronie jezdni. Po chwili wrócił po dokumenty samochodu. Spytał:

- Co robimy?

- Idź do nich a ja się postaram urwać. Jak zobaczysz, że mi się udało to zwalaj wszystko na mnie!

Wyszedłem spokojnie z samochodu i nie zaczepiany poszedłem na wiadukt, z którego mogłem obserwować akcję. Po parunastu minutach radiowóz ruszył a za nim Marian cepelinkiem, z milicjantem obok. Wróciłem do domu, ale miałem poważny problem, bo tego popołudnia odbywała się u mnie parapetówka a alkohol miał załatwić właśnie Marian. T (to, że może nas zasypać nie przyszło nam nawet do głowy). Jaka była nasza radość, gdy koło 17.00 zjawia się Maniuś ze stosownym ładunkiem. Opowiedział, co sie wydarzyło. 

Po sprawdzeniu papierów kazali mu otworzyć pakę. Zobaczył, że ja już znikłem. Otworzył. Oni spojrzeli i zapytali: 

- Co to jest? 

- Nie widzi władza - papier. 

- Czyj to papier?

- Przecież nie mój. Zobacz pan jak ja wyglądam (ubrany był w drelichy i czapce z bąblem na czubku). Na chuj mi papier. To tego faceta, co siedzi w szoferce. 

Jeden z nich poszedł do szoferki. Wrócił i powiedział:

- Tam nie ma żadnego faceta! 

- Ale przecież był! To ja go miałem pilnować? Przecież byłem cały czas z wami!

Nie wiedzieli, co z tym zrobić, więc zabrali go z całym majdanem do komendy na ul. Grenadierów, do oficera dyżurnego. Tam odbyło się formalne przesłuchanie.

- Co to za facet był z tobą?

Marian, zaciągając gwarą praską, opowiedział im następująca historię:

- Panie władzo nie będę ukrywał, było tak. Stoję na Kawęczyńskiej i grzebię w cepelinku. Stary już jest, to trzeba non stop coś poprawiać. Podchodzi facet i pyta: "Zrobisz pan kurs za Otwock i z powrotem?". Patrzę, wygląda normalnie a w domu się nie przelewa, to mówię: "Czemu nie, ale dziś sobota, wie pan?". Wtedy on wyciągnął pięć patoli. To co? Pan oficer by nie pojechał? Zajechaliśmy na jakąś wiochę za Otwock. Patrzę a oni ładują ryzy papieru. Ja do niego: "Panie na ten towar, to żeśmy się nie umawiali". Ale on wyciągnął następnego piątaka, wręczył mi i mówi: "Nie martw się pan, wszystko legal. Papiery na przewóz mam w torbie". Legal to legal - nie sprawdzałem. I niech pan oficer popatrzy jaki oszust! A tak mu dobrze z oczu patrzyło!

Nie wiemy, czy mu uwierzyli, czy im się nie chciało działać, ale po zapewnieniach Mariana, że na pewno da im znać, jak mnie zobaczy, wypuścili go. Nawet mu dali wizytówkę z telefonami do tego oficera. Czasami, jak widać, wystarczyło zachować zimną krew.

 

Podobną przygodę przeżyliśmy z Zenkiem Barejko. Wieźliśmy maluchem wydruk książki z drukarni w Wiązownej na punkt składowy. Tylne siedzenia samochodu były załadowane po sufit. Przejechaliśmy tory kolejowe w Aninie i wpakowaliśmy się prosto na patrol milicji. Zatrzymali nas. Jeden z nich podszedł, Zenek uchylił szybę.

- Dokumenty do kontroli. O, widzę, że pasy nie zapięte! Będzie mandat!

Niezapinanie pasów to był patent - przeważnie brali stówę w łapę i puszczali. Gliniarz zajrzał dalej i spytał:

- A z tyłu co wieziecie?

- E tam takie graty.

- To może obejrzymy te graty?

Nam wszystkie myśli przeleciały przez głowę. Co robić?

I w tym momencie ten drugi milicjant, który stał przy radiowozie, krzyknął:

- Puść ich! Zobacz! Zobacz!

Patrzyliśmy wszyscy. Przejeżdżała wywrotka „Ził”. W kabinie światło było zapalone. Widać było dwóch facetów i tyłem siedzącą na masce przedniej szyby nagą kobietę. Ten, co nas kontrolował, rzucił bez słowa dokumenty Zenkowi na kolana, wsiedli do radiowozu i na sygnale pogonili za tą wywrotką. Nam stres odebrał ruchy do tego stopnia, że Zenek ledwo uruchomił samochód. Nie jeździliśmy już tego wieczora nigdzie więcej tylko pojechaliśmy do jego domu do Otwocka. Na szczęście jego żona Ala miała połówkę odstresowiacza. 

 

Pamiętam także taką scenę, gdy Leszek Moczulski trzymając na kolanach trzyletnie dziecko bawił się z nim wyraźnie ubawiony. Taki obrazek miał miejsce u mnie w domu, a tym dzieckiem była moja najmłodsza córka - Magdalena Anna. 

 

Inne zdarzenie. Miałem dostarczyć wydruk Tygodnika Mazowsze na nowy adres, na ul. Koszykową (to jest ten blok, gdzie ul. Piękna wpada w Koszykową). Miałem na plecach dwie torby, wjechałem na któreś piętro do mieszkania nr 13. Zapukałem. Otworzyły się drzwi. Wszedłem bez zaproszenia prosto do salonu. Ładne mieszkanie, stare budownictwo, pięknie urządzony salon, na środku fortepian (nie zdziwiło mnie to, bo wielu artystów - muzyków czy plastyków - współpracowało z podziemiem, udostępniając swoje mieszkania i domy na lokale). Skonsternowany starszy pan odezwał się:

- To pomyłka.

- Jak to? To przecież to mieszkanie numer 13.

- Widzi pan, w tej kamienicy są dwa mieszkania o numerze 13. Ta klatka należy do ul. Pięknej a do Koszykowej ta druga. Nie pan jeden się pomylił. 

Wyszedłem i zastanawiałem się, czy iść do tej drugiej klatki, czy nie iść. Poszedłem, myślę - trudno. Gospodarze powitali mnie z radością. Ochrzaniłem ich, że mi nie przekazano precyzyjnych namiarów. 

- Nie martw się! Ten pan to swój człowiek, pewnie by przyjął od ciebie towar i nam przekazał, ale wieczorem wyjeżdża na koncert.

 

Inny przypadek. W szpitalu Bielańskim chłopcy (chyba Zbyszek Adamczyk) załatwili mi dłuższe zwolnienie lekarskie, ale musiałem się zgłosić na dyżur. Wymyślili, że mam złamaną nogę. Załadowali mi prawą nogę w gips. Miałem do odbioru wydruk Tygodnika Mazowsze, który miałem dostarczyć na nowy adres, na ulicę Poznańską. Nie miałem czasu, by pojechać do domu i zdjąć ten gips. Pojechałem na drukarnię, zapakowałem wydruk w dwie torby (16 ryz papieru po 8 w każdą) i pojechałem na Poznańską. Tam są takie stare kamienice z podwórkami w środku. Dygałem przez to podwórze, gdy nagle z ławki podniósł się facet i powiedział:

- Pan chory, noga w gipsie i takie torby pan targasz – pomogę panu!

Byłem wystraszony, ale co miałem robić? Wręczyłem mu jedną i poszliśmy do klatki. On zapytał:

- Na które piętro?

- Nie wiem – odpowiadam. - Mieszkanie numer taki a taki.

- Tak myślałem – odpowiada – to do mnie.

Odetchnąłem z ulgą. A on mi wyjaśnia:

- Bo widzi pan, jak jest nowy kurier, to ja wcześniej lubię sobie popatrzeć, czy się coś podejrzanego nie dzieje wokół. 

Stara szkoła, ale strachu mi napędził.

 

I jeszcze jedna przygoda. Miałem wrzucić torbę różnych wyrobów podziemnych (znaczki, książki, gazetki i inne gadżety) na adres w tym dużym wieżowcu za Rotundą, skąd miał odebrać ją kurier i stamtąd miał iść prosto na pociąg, na Dworzec Centralny. Zadzwoniłem. Otworzył mi człowiek po trzydziestce. Wszedłem, a tu widzę, że w korytarzu stoi drugi. "Niedobrze" - myślę sobie – "pewnie wpadłem". 

- Milicja - przedstawił się ten co mnie wpuścił. Pokazał mi legitymację. - Dokumenty poproszę!

Co miałem robić? Podałem mu dowód. Ten drugi wziął ode mnie torbę i zaprosił do pokoju. Siadłem i czekałem co będzie dalej. Zaczął grzebać w torbie, po czym zrobił dziwną minę. Podszedł do niego ten pierwszy, zaglądnąl do torby i zapytał:

- Możemy sobie wziąć po jednej sztuce?

Kompletnie zbaraniałem. Musiał to zauważyć, bo powiedział: 

- Widzisz, my jesteśmy z wydziału narkotykowego i te rzeczy nas nie interesują – pokazał na torbę - ale chcielibyśmy sobie wziąć po jednej na pamiątkę, bo ładne.

Oddali mi dowód, torbę i kazali sobie iść. Do dziś nie bardzo wiem, jak stamtąd wyszedłem. 

Czego jak czego, ale adrenaliny to nam w tamtych czasach nie brakowało!

 

 

Wspomnień wysłuchał

Piotr Plebanek

 listopad 2015

Wortal Instytutu Historycznego NN im. Andrzeja Ostoja Owsianego.

 Materiały są dostępne na licencji CC BY 3.0 PL

Zezwala się na dowolne wykorzystanie treści pod warunkiem wskazania autorów praw do tekstu.