Internetowe Archiwum KPN - strona glowna
najwazniejsze dokumenty kpn z l. 1979-1993
teksty polityczne Leszka Moczulskiego z l. 1973-2004
inne dokumenty
Historia KPN
procesy polityczne kierownictwa kpn
encyklopedia kpn
czytelnia prasy kpn
wspomnienia dzialaczy  kpn
najwazniejsze publikacje nt. kpn
historia marszow szlakiem I Kompanii Kadrowej w l. 1981-1990
forum bylych dzialaczy kpn
kontakt z administratorem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wspomnienia konfederatów

      

Pierwsza okupacja sowiecka (lata: 1939 - 1940)


     Mój ojciec był granatowym policjantem we Lwowie. Jego brat – Józef Macedoński (por. 52 pułku piechoty w Tarnopolu) był jeńcem w Starobielsku i został zabity przez Sowietów w Charkowie w 1940 roku. We wrześniu 1939 roku Sowieci zarządzili, aby granatowi policjanci stawili się przy określonej ulicy we Lwowie. Była to zasadzka. Wszystkich, którzy przyszli zamordowano lub aresztowano. Ojciec, gdy szedł w to miejsce, zauważył za płotem sowieckie karabiny maszynowe. Ostrzegł innych i sam uciekł. Ale niektórzy jego znajomi zginęli. Od tego czasu ojciec ukrywał się.
     W 1939 roku ja miałem 8 lat i dość dobrze pamiętam tą pierwszą sowiecką okupację. Sowieci trzy razy przychodzili po nas, aby nas wywieźć. My mieszkaliśmy we Lwowie przy ul. Łyczakowskiej, ale akurat do naszego mieszkania wejście było od bocznej ulicy (dom był przedzielony kratą). Słyszeliśmy dwa razy jak przyjechali w nocy, aby nas aresztować. Wymieniali głośno nasze nazwisko, ale do nas nie trafili. Gdy przyszli po raz trzeci – nas już nie było.
     Na przełomie kwietnia i mają 1940 roku uciekliśmy ze Lwowa do Krakowa, gdyż tam mieliśmy daleką rodzinę. Ojciec nawiązał kontakt z polskim podziemiem i miał lewe papiery, jako proboszcz katolickiej parafii. Mimo tych papierów przekraczał San wpław, nielegalnie. My z matką uciekaliśmy, legalnie, posługując się papierami mamy na panieńskie nazwisko. Zgodnie z porozumieniem radziecko - niemieckim Polacy urodzeni na ziemiach, które po 17 września 1939 roku znalazły się pod okupacją niemiecką mieli prawo wrócić na te tereny. Moja matka urodziła się w Mielcu. Musieliśmy dać łapówkę Sowietom na granicy (wódka, a może także jakieś pieniądze), aby pozwolono nam stanąć przed specjalna komisją radziecko - niemiecką. Matka miała srebrne monety ukryte w garnkach ze smalcem. Sowieci grzebali palcami w garnkach i monety znaleźli. Zabrali je. Garnki ze smalcem oddali. Przed komisją trzeba było udowodnić, że się urodziło na zachód od Sanu. Nam się to udało.


Okupacja niemiecka (lata: 1940 – 1945)

     Po niemieckiej stronie granicy żołnierze wyglądali zupełnie inaczej niż czerwonoarmiści. Sowieci byli brudni, agresywni, „kurduplowaci”, pijani. Na twarzy mieli widoczne zmiany skórne. Niemieccy żołnierze byli czyści, przystojni, wysportowani. Pomagali nam przenieść bagaże. Różnica między GG a okupacja sowiecka była olbrzymia i od razu rzucała się w oczy.
     Dla uchodźców Niemcy zarządzili kąpiel, strzyżenie i dezynfekcję odzieży (bo po stronie sowieckiej była wszawica). Przy okazji sprawdzali mężczyzn, czy nie są obrzezani, aby odnaleźć Żydów. Spaliśmy w klasztorze w Przemyślu na ziemi, na rozścielonej słomie. Żywiły nas polskie organizacje charytatywne. Dostaliśmy darmowe bilety na pociąg.
     Po przybyciu do Krakowa dalecy krewni matki odmówili pomocy więc początkowo zamieszkaliśmy w Skawinie u ubogiej kobiety, która utrzymywała się z żebractwa. Jej najstarszy syn chodził żebrać. Jeżeli wracał wieczorem z pełnym workiem użebranego chleba, to wszyscy się cieszyliśmy, że będzie co jeść. Zjedliśmy też ten smalec ze Lwowa, mimo że po drodze się zepsuł i był zabrudzony paluchami sowieckich żołnierzy, którzy szukali tam monet. Było bardzo ciężko. W Skawinie odnalazł nas ojciec i przeprowadziliśmy się do Krakowa do rodziny Eichhornów - sklepikarzy, na ulicę Mostową, na Kazimierzu (Salomon Eichhorn – ul. Mostowa 3 m. 5 – sklep „żelazny”). Stary Samuel zmarł na naszych oczach. Kobiety (m. in. jego żona i córka) ukrywały się w sklepie. Gdzieś w 1942 lub 1943 przyjechało w nocy Gestapo i aresztowało ich. Aresztowali też naszych sąsiadów państwa Tureckich, którzy ukrywali żydowską dziewczynkę. Pan Turecki nie przeżył Oświęcimia. Jego żona przeżyła. Dwóm zięciom Eichhornów mój ojciec pomógł ukryć się w lesie. Oni wojnę przeżyli. W 1945 roku przyszli do nas, zabrali niektóre przedmioty z mieszkania i wyjechali do Palestyny. Przysłali nam później stamtąd paczkę z pomarańczami, ale te się zepsuły w drodze. Nie miałem później z nimi żadnego kontaktu.
     W czasie wojny chodziłem na tajne komplety. Nauka była w Podgórzu, na wzgórzu Lasoty. Tak skończyłem jedna klasę gimnazjalną.
     Matka była bardzo zaradna. W czasie wojny żeby przeżyć zajmowała się handlem żywnością, a potem skórą, którą przemycaliśmy z ziem inkorporowanych do Niemiec. Sam brałem udział w takich wyprawach (pomagając mamie). Granicę między III Rzeszą a GG przekraczaliśmy nocą, nielegalnie w Zembrzycach, koło Makowa Podhalańskiego. Trzeba było się opłacać Niemcom oraz wiejskim bandom, które napadały na przemytników. Potem myliśmy się w potoku i pociągiem wracaliśmy do Krakowa.
     Ojciec początkowo zatrudnił się w granatowej policji, ale po tygodniu, czy po dwóch zbiegł i związany z ZWZ (potem AK) musiał się ukrywać do końca wojny. Wpadał czasem do domu na dzień czy dwa. Przeszedł do oddziału „Flisa” (AK) w rejonie Bielska. Miał pseudonim „Węch”.


Druga okupacja sowiecka (lata: 1945 - 1947)

     Po wojnie kresowiacy trzymali się razem. Czekaliśmy na III wojnę światową. Sytuacja wydawała nam się tymczasowa. Liczyliśmy, że wkrótce nastąpi zmiana i wrócimy do Lwowa.
     Czerwonoarmiejcy podczas drugiej okupacji wyglądali już lepiej: mieli lepsze mundury i broń. Widać było zmiany, które były wynikiem pomocy USA dla ZSRR w czasie wojny. Jednak po wejściu Sowietów na ulicach Krakowa była „Sodoma i Gomora”, zwłaszcza nocą: strzały, krzyki, rabunki. U nas w domu przy Mostowej zamieszkał sowiecki oficer, który okazał się człowiekiem b. inteligentnym i wykształconym – inżynier po studiach w Niemczech. Zapewnił on ochronę mojej siostrze i innym dziewczynom w kamienicy.
     Po wojnie podjąłem naukę w gimnazjum im. Witkowskiego. W klasie założyłem oddział, do którego wstąpili chłopcy z przedmieść i ze wsi. Ci z miasta, z tzw. „dobrych domów” – nie. Oddział ten miał się zajmować walką z komuną o przedwojenna Polskę, o własność prywatną, wolność polityczna itp. Ale gdy byłem w drugiej klasie w liceum to zostałem aresztowany. W czasie aresztowania uciekłem i ukrywałem się.
     Moim sąsiadem na Kazimierzu był Jurek Gregorski, który zalecał się do mojej siostry. Był ode mnie starszy i należał do organizacji Narodowy Ruch Oporu (miał pseudonim „Wilk”), która podlegała ROAK (Ruch Oporu Armii Krajowej) . W domu Jurka przy ul. Mostowej 4 brałem udział w wojskowym przeszkoleniu teoretycznym, które dotyczyły m. in. umiejętności posługiwania się bronią. Tam też$ u niego na wiosnę 1946 roku złożyłem przysięgę. Przyjąłem pseudonim „Mściwój” - ze „Starej Baśni”. Prosiłem jednak przy składaniu przysięgi, abym nie musiał zabijać ludzi. Obiecano mi, że będę pracował w wywiadzie. Na przykład pewnego razu Jurek wskazał mi pewien sektor Krakowa i kazał opracować mapę przejść przez kamienice na inna ulicę, albo polecił, abym obserwował posterunek milicji na Placu Wolnica (tam gdzie obecnie jest Muzeum Etnograficzne) i ustalić, w jakich godzinach milicjanci udają na ćwiczenia i kiedy wracają. Latem 1946 roku Jurka nieoczekiwanie aresztowali. Wówczas ojciec wywiózł mnie na wieś koło Głubczyc, na Ziemie Odzyskane, do rodziny w obawie przed uwięzieniem.
     Dowiedziałem się później, że Jurek i inni mieli proces. Na przesłuchaniach niektórzy zwalali wszystko na mnie i na innego jeszcze kolegę, który także zdołał uciec. Opowiadano mi, że mogła nam grozić nawet kara śmierci, gdyby nas wtedy złapali...
     Wróciłem w październiku 1946 roku, bo nikt mnie nie szukał, a ojciec chciał, abym poszedł do szkoły. Mieszkaliśmy już wtedy (od jesieni 1945 roku) przy ul. św. Katarzyny 4. Według prawa byłem ciągle małoletni.
     Pierwszej nocy po powrocie do domu nad ranem przyszło po mnie dwóch młodych funkcjonariuszy UB, aby mnie aresztować. Poszedłem się ubrać do kuchni. Ubecy pilnowali drzwi z kuchni do pokoju. Nie wiedzieli, że z kuchni było wyjście na balkon a z balkonu – na korytarz. Tata zagadywał ich („Sam byłem policjantem, wiem jaka to praca”), mama podawała im kawę, a tymczasem siostra po cichu przesunęła rzeczy, które leżały w drzwiach na balkon i tarasowały przejście. Ja się ubrałem i wyszedłem przez balkon na korytarz. Nie oglądając się wyszedłem na ulicę z siatka na zakupy. Dostałem się na ul. Krakowską i stąd, idąc bocznymi przejściami, na ul. Gertrudy, do wujka.
     Wiem od rodziców, że gdy ubecy zorientowali się, że im uciekłem, powiedzieli matce, iż mam się stawić na UB w ciągu trzech dni. W przeciwnym razie, gdy mnie znajdą, to mnie zastrzelą.
     Wieczorem siostra przyniosła mi ciepłe ubranie (uciekłem tylko w spodniach i w swetrze). Następnego dnia wyjechałem ponownie do wsi k. Głubczyc.
     Nadmieniam, że w tamtym czasie na ulicach Krakowa panował wielki ruch. Ludzie ciągle się gdzieś przemieszczali. Repatrianci jechali Kresów na Ziemie Zachodnie, niektórzy uciekali w Tatry i za granicę, wielu ludzi handlowało. Na ulicach było wiele osób, które nosiły torby, tobołki, walizki czy plecaki. Wśród młodzieży była moda na udawanie partyzantów. Chodziło się w butach z cholewami oraz w watowanych w ramionach marynarkach. Ocena AK była w tym czasie jednoznacznie pozytywna. Jednak prawdziwego partyzanta można było poznać po opaleniźnie. Szczególną estymą cieszył się „Ogień”. Największym szpanem było chwalić się, że udziela się pomocy temu legendarnemu przywódcy partyzantów. Wiele osób chodziło z twarzami przewiązanymi chustą, z uwagi na ból zębów, gdyż nie było ludzi stać na dentystę. Mydło było drogie, ludzie byli niedomyci, brudni. Charakterystyczne były zwłaszcza brudne ręce. Było mnóstwo pijanych. W czasie okupacji w sklepach niewiele można było kupić, ale zawsze była wódka. Po wojnie ludzie dalej pili. Dużą role odgrywał strach – wielu piło ze strachu. Piło się wódkę ze szklanek, albo z puszek po konserwach. Wielu cierpiało na alkoholizm. Powszechne było pędzenie bimbru i handel pokątny
     Do marca 1947 ukrywałem się we wsi Grabniki koło Głubczyc. W międzyczasie założyłem zespół muzyczny. Ja grałem na harmonii, koledzy na flecie i skrzypcach. Graliśmy na weselach. Z tego żyłem. Na ziemiach zachodnich wielu było ludzi z kresów, często pół-Ukraińców. Na weselach strasznie pili i bili się. Bili się tak strasznie, że KBW zarekwirowała ludziom we wsi noże. Wtedy bili się widelcami itp...
     Z miejscowym podziemiem rozklejałem plakaty w Głubczycach z hasłem „3x nie”, gdyż w opolskiem, podobnie jak w Krakowie, referendum ludowe 30 czerwca 1946 roku przyniosło wynik negatywny dla władz i zima 1947 roku była powtórka. Tym razem oficjalne wyniki były takie, że 90% głosowało „3x tak”.
     W Grabnikach w lutym 1947 roku niespodziewanie zajechała pod nasz dom czarna wołga. Myślałem, że przyjechali mnie aresztować. A tymczasem z wołgi wysiadł szef KBW w Głubczycach, który chciał, abym zagrał na weselu jego córki. Nie chciałem, mówiłem, że mam rozbitą harmonię, ale on nie ustępował. Twierdził, że od dawna wie, że się ukrywam. Jego żołnierze skleili mi harmonię i musiałem grać wraz z kolegami przez trzy dni na tym weselu.
     W marcu 1947 roku komuniści ogłosili amnestię. Wtedy wróciłem do Krakowa. Najpierw poszedłem do Jurka. Wyszedł jeszcze przed amnestią. On powiedział mi co UB już wie na temat naszego oddziału i co mogę im ujawnić. Poszedłem na UB, ujawniłem się i podałem pseudonimy ludzi, o których UB już wiedziała, że byli w oddziale. Powiedziałem, że byłem najmłodszy, starsi nie ufali mi, dlatego niewiele wiedziałem. W szczególności nie znałem prawdziwych nazwisk tych ludzi. Nie ujawniłem też informacji o oddziale, który założyłem w gimnazjum, choć UB coś o tym wiedziała, jak się okazało.
     Potem, aż do 1955 roku (a może jeszcze dłużej?) UB co pół roku wzywało mnie na przesłuchanie żądając podania nazwisk osób, z którymi się kontaktowałem. Nigdy UB nie dowiedziało się ode mnie o żadnej z osób, która należała do mojego oddziału czy innych. Oczywiście proponowali mi współpracę. Ja odmawiałem. Straszyli mnie wszystkim. Pomagało mi to, że byłem głęboko wierzący. Codziennie się modliłem – nie tylko dwa razy dziennie (rano i wieczorem). To mnie ocaliło od załamania. Ale nie jestem pewny, czy bym wytrzymał, gdyby mnie bili. Bicia się bałem. Opowiadano wówczas o torturach stosowanych przez UB: siedzenie na nodze od krzesła, bicie po piętach, wkładanie szpilek pod paznokcie, przytrzaskiwanie jader. To bicie w piety podobno strasznie boli – jakby piorun przechodził człowieka, od stóp aż do czubka głowy. Modliłem się, żebym umarł, gdyby mnie torturowali.


Czasy stalinowskie (lata: 1948 – 1955)

     Gdy wróciłem do „jawnego” życia byłem bardzo aktywny. Należałem do harcerstwa, do KSMM-u, grałem w piłkę nożną w „Wawelu”, biegałem na 80 metrów, ćwiczyłem szable w „Sokole”. Zrezygnowałem z nauki w gimnazjum i chodziłem na przyspieszone kursy. Za poradą – rozkazem „Wilka” (J. Gregorskiego), który już tam należał, zapisałem się też od OM TUR. Siedzibę mieliśmy przy Runku Głównym 27. Należałem do kółka teatralnego i grałem m. in. w sztuce Szaniawskiego pt. „Most”.
     Latem 1948 roku odbywała się we Wrocławiu Wystawa Ziem Odzyskanych. Tam miało dojść do „zjednoczenia” organizacji młodzieżowych. Miała być wielka „zadyma”, którą planowali przeciwnicy zjednoczenia, m. in. moi koledzy z OM TUR. Nic z tego nie wyszło. Ci, którzy planowali zadymę zostali aresztowani, zaś młodzież z różnych organizacji rozlokowano w namiotach tak, że byli pomieszani. Bez przeszkód doszło do zjednoczenia. W ten sposób, automatycznie, zostałem członkiem ZMP.
     Postanowiłem natychmiast wypisać się z ZMP. Doradzono mi, abym nie płacił składek i nie przychodził na żadne zebranie. No i mnie wykreślili z ZMP. Stało się to w zimie na przełomie lat 1947 i 1948. Jurek Gregorski został. Strasznie się później rozpił. Zmarł w latach 80.
     Potem miałem problemy, bo czy chciałem studiować, czy pracować to żądano ode mnie na podaniu, abym wpisał przynależność organizacyjną. A ja nigdzie nie należałem. Pytano mnie dlaczego nie należę. Odpowiadałem, że jestem wierzący. Z tego powodu nie chcieli mnie przyjąć na HKM (Historia Kultury Materialnej – kierunek na Wydziale Historii UJ) mimo że zdałem bardzo dobrze egzaminy. Dopiero w październiku, czy w listopadzie 1950 roku mnie przyjęto, po interwencji Ministra Kultury, na prośbę prof. Romana Reinfussa, który mnie popierał. Prof. Reinfuss – etnograf znał mnie z obozów etnograficznych, w których brałem udział w lecie w roku 1950.
     U nas w domu była taka bieda, że żyliśmy więcej niż skromnie. Matka straciła budkę na placu, gdzie handlowała (zniszczyli ja domiarami). Ojciec nie miał renty, zatrudnił się jako portier w MPK. Za równowartość butelki wódki kupiliśmy kawałek zabagnionej ziemi pod Krakowem w Jugowicach. Sami ją wydrenowaliśmy i uprawialiśmy. Ale to była ciężka praca. Matka sprzedawała potem jarzyny i warzywa na placu. Nie mieliśmy pieniędzy. Siostra studiowała a na moje studia już nie było środków. Ponieważ nie dostałem stypendium, to zrezygnowałem z nauki na ASP i UJ (HKM)
     W zimie 1951/1952 zostałem aresztowany. Trafiłem do więzienia za kawał o pudrze, który opowiedziałem gościom na moich imieninach.
     Spotykają się dwaj znajomi: Józek i Staszek.
     - Staszek, wiesz czym się różni puder od rządu?
     - Nie wiem.
     - Puder jest do twarzy, a rząd jest do dupy.
     - A wiesz, czym ty się różnisz od tego tramwaju, który jedzie ulicą?
     - Nie wiem.
     - Tramwaj jedzie do zajezdni, a ty pojedziesz teraz ze mną na UB, za opowiadania antyrządowych dowcipów.
     - Ale ja nie mówiłem, jaki rząd jest do dupy...
     - Już my lepiej wiemy, który rząd jest do dupy.

     Jednym z gości na moich imieninach był Adam Antosz. Jak się później okazało był on funkcjonariuszem UB. Jego ojciec, podobnie jak i mój był granatowym policjantem w czasie wojny. Z tym, że mój ojciec walczył w AK i pomagał Żydom a ojciec Antosz został w granatowej policji. Mówiono też, że prześladował Żydów. Tenże Antosz miał znajomego księdza Bayera. Mówił, że to jego wujek. Był to głęboko cyniczny człowiek. Potrafił opowiadać mi w swojej prywatnej kaplicy ohydne świńskie kawały, takie budzące wielkie obrzydzenie. Adam poznał mnie z nim, aby się uwiarygodnić, że jest przeciw komunie.
     Jak mnie aresztowali w zimie na przełomie lat 1951/52 to trafiłem do siedziby UB na Placu Wolności. Tam mnie przesłuchiwali i pytali ponownie o te sprawy, o których powiedziałem do protokołu, gdy korzystałem z amnestii. Ponownie potwierdziłem, że nic więcej nie wiem od tego, co im wtedy powiedziałem. Wówczas kazali mi zdjąć buty i skarpety i klęknąć na krześle. Pokazali mi pręty, którymi będą mnie bić po pietach. Uratował mnie jakiś oficer, który wszedł do pokoju i powiedział, że on bierze mnie na przesłuchanie. Był on żydowskiego pochodzenia. Niedawno, jak była wystawa „Twarze krakowskiej bezpieki”, to poznałem twarz tego Ubeka. Nazywał się Farb. Później na ulicy powiedział mi, że znał mnie wcześniej. Ja miałem wielu kolegów Żydów. M. in. przyjaźniłem się z taka piękną dziewczyną – Haliną Winter. Ona później wyjechała do Izraela. Z nią często chodziłem do Klubu Żydowskiego na ulice Sławkowską na karpia po żydowsku. Ten Farb mi powiedział, że posiedzę z miesiąc i wyjdę, muszę tylko podpisać na UB, że popieram list biskupów w sprawie odbudowy kraju oraz zobowiązanie, że nie będę opowiadać kawałów politycznych. Ja to podpisałem. Dał mi tez do zrozumienia, kto mnie wydał. Zapytał mnie bowiem o ojca tego Antosza – co on robił w czasie wojny. Ja powiedziałem, że nic nie wiem. Wtedy Farb mi powiedział (ale już na ulicy, gdy mnie wyprowadził z przesłuchania po więzieniu) - „Ty nie chcesz mówić, co ojciec Antosza robił w czasie wojny, a to Antosz ci zaszkodził.”
     Więzili mnie na Montelupich. Więzienna zupa (kapuśniak z kawałkami mięsa) bardzo mi smakowała. Do tej zupy więziennej dawali taki gliniasty chleb, którego ja nie mogłem jeść. Po zjedzeniu tego chleba wszyscy w celi „pierdzieli”. Ja się wstydziłem, bo w celi był jeden „kibelek”, nie oddzielony od reszty celi nawet żadną zasłoną. Pełnił on równocześnie funkcję umywalki. Ale starsi więźniowie się nie wstydzili ... A było nas ze trzydzieści osób w jednej celi. Spaliśmy po dwóch na łóżkach piętrowych – pod trzy łózka, jedno nad drugim. Ja spałem na trzecim pietrze razem z takim starym i grubym kolejarzem. Tak wytrzymałem miesiąc i parę dni aż mnie wypuścili po głosowaniu.
     Gdy wyszedłem z więzienia był luty albo marzec 1952 roku. Wróciłem na studia. Ale po pewnym czasie załamałem się i przerwałem naukę. Moi rodzice żyli w nędzy. Musiałem iść do pracy.
     W październiku 1952 roku zamknęli mnie ponownie, ale już tylko na 48 godzin, profilaktycznie – przed wyborami do Sejmu. Wzięli mnie ponownie na przesłuchanie, na Plac Wolności. Przesłuchanie trwało całą noc. Przesłuchiwał mnie kolega ze studiów. Gdy go poznałem, to się do niego uśmiechnąłem - „Cześć Henryk”. On wtedy wstał i chciał mnie uderzyć w twarz. „Ja tu nie jestem żaden Henryk, tylko kapitan.” Przez cała noc (ponad 10 godzin) kazał mi siedzieć na krześle na baczność. Było to bardzo bolesne. Gdy w pewnym momencie zdrętwiały mi mięśnie i osunąłem się na krzesło, to uderzył mnie (wprawdzie lekko) w twarz i krzyknął: „Jak mówiłem baczność, to baczność, kurwa!”. Mimo tego całonocnego przesłuchania nic nowego im nie powiedziałem. Potem rano wszyliśmy razem do tramwaju. Wtedy mi powiedział - „Cześć, teraz jestem dla ciebie Henryk.”
     Po porzuceniu studiów, od 1953 roku zamieszczałem rysunki w Dzienniku Polskim, w piśmie „Ziemia”, w „Przekroju”, „WTK” (Wrocławski Tygodnik Katolicki), „Ty i ja” a od 1957 roku w „Tygodniku Powszechnym”. Były to głównie karykatury.
     Zacząłem też pracować. O pracę było trudno dla niepartyjnych. Ja miałem skończone Liceum Plastyczne i jeden rok ASP i UJ. Jako plastyk mogłem pracować w propagandzie w zakładach pracy, ale nie chciałem. Pracowałem więc fizycznie w różnych miejscach. Na przykład zostałem przyjęty do Spółdzielni „Mechanika” przy ul. Łazarza. Chętnie mnie przyjęli pod warunkiem, że będę grał na mandolinie w ich zespole. Pewnego razu personalny zebrał nas i mówi, że idziemy na Rynek, bo jest rocznica Rewolucji Październikowej. Każdy miał wziąć jakieś flagi, czy transparenty. Ja powiedziałem, że nie pójdę, bo matka jest chora i muszę wcześniej wrócić do domu. Wtedy od razu mnie wyrzucili. Pracowałem też w Nowej Hucie oraz m. in. w Hucie szkła w Płaszowie przy ul. Lipowej. Tutaj zastała mnie wiadomość, że Stalin zdechł. Upiliśmy się z radości wraz z robotnikami, z którymi wtedy pracowałem.
     Dziś zapomina się o sytuacji, jaka była w Polsce po wojnie. My pamiętaliśmy rozwarstwienie przedwojenne, Holocaust, wojenne zbrodnie sowieckie i niemieckie. Myśmy tym długo żyli po wojnie. O okropieństwach wojny ciągle przypominała prasa, książki, filmy. W więc z jednej strony była w nas radość z tego, że wojna się skończyła, a z drugiej baliśmy się tego co przyszło.
     Dlatego ja się nie dziwię czasem, że niektórzy moi bardziej tchórzliwi koledzy zdecydowali się na współpracę z nową władzą. Wiele jej działań można było oceniać pozytywnie, np. likwidacja analfabetyzmu, bezpłatne lecznictwo (akcja walki z gruźlicą, akcja „W” umożliwiająca bezpłatne leczenie chorób wenerycznych itp.). Wydawało się też (przynajmniej do 1948 roku), że komuniści w Polsce nie przekroczą pewnej granicy. Przez pierwsze lata po wojnie istniała w Polsce prywatna inicjatywa, opozycja polityczna, Bierut uczestniczył w procesjach Bożego Ciała, w urzędach było wielu urzędników sprzed wojny. Dlatego czasem rozumiem tych, którzy dali się przekonać. Wiele osób dało się przekonać. Poza tym niektórzy zapisywali się do partii, aby coś uratować albo coś zrobić dla Polski. Na przykład kolega zapisał się do partii, został potem dyrektorem Muzeum Archeologicznego, gdzie znalazło prace wielu Akowców. I też NSZ - towców...
     Ale wielu zapisywało się też dla korzyści materialnych...
     Dlaczego ja nie zaakceptowałem nowej władzy? Składało się na to kilka powodów. Jestem z kresów, a kultura kresowa była bardziej patriotyczna niż na innych ziemiach polskich. Dlatego szczególnie raziło mnie niszczenie polskiej kultury, wyśmiewanie się z polskiej tradycji. Ponadto dobrze pamiętałem pierwszą sowiecką okupację w latach 1939 – 1941. Ojciec opowiadał mi o zbrodniach sowieckich z roku 1920 (brał udział w wyprawie kijowskiej). Wiele tez czytałem o tym w „Rycerzu Niepokalanej” przed wojną. Byłem bardzo wierzący – dlatego nie przekonywała mnie ateistyczna i materialistyczna ideologia. Kościół uczył miłości, a komuniści - nienawiści. Do komunistów zraziła mnie także niesprawiedliwość. Na przykład to, że niszczyli prywatna inicjatywę. Moja matka została tak zniszczona domiarami i musiała zamknąć budkę, w której handlowała po wojnie. Albo to, że zamordowali mojego wujka w 1940. Nie do zaakceptowania było też komunistyczne kłamstwo. Dużą role odgrywały także względy estetyczne. Moim ideałem był angielski dżentelmen – czysty, schludny, który jak się bił, to jeden na jeden. Ruski cham o twarzy Mongoła, rubaszny, brudny, pijany był dla mnie nie do zaakceptowania. Wiedziałem, że ze Wschodu nie przyjdzie porządek, ale bieda, brud, łapownictwo. Gdy sowieci weszli do Krakowa miasto po pewnym czasie zaczęło śmierdzieć...


Przy budowie Nowej Huty (rok 1951)

     Mój pierwszy kontakt z Nową Hutą miał miejsce w roku latem 1951. Chciałem wówczas pojechać nad morze na wakacje (nigdy wcześniej nie byłem nad morzem), ale nie miałem pieniędzy. Postanowiliśmy więc (wraz z jeszcze dwoma kolegami: Jurkiem Ćwiękałą i Bolkiem Woźniakiem) zatrudnić się do prac murarskich przy budowie Nowej Huty. Pojechaliśmy do Nowej Huty i zatrudniliśmy się przy budowie bloków. Było tam wtedy pełno robotników w kufajkach, pachniało wapno, słychać było różne mowy, m. in. mowę kresową. Przy budowie Nowej Huty – pierwszego socjalistycznego miasta znalazło prace wielu ludzi, którzy gdzie indziej by tej pracy wówczas nie znaleźli.
     Pobieżnie nas zbadano, czy nie mamy przepukliny. W tym celu kazali nam spuścić spodnie i zakaszleć. Dostaliśmy mieszkanie jednopokojowe (kuchnia, łazienka, klozet, trzy łózka – na owe czasy były to duże wygody) i po 150 złotych. Ponadto rękawice ze świńskiej skóry i z materiału. Na drugi dzień ciężarówka zawiozła nas (całą grupę robotników) na dzisiejsze os. Krakowiaków, gdzie budowało się od razu całe kwartały domów. Tam majstrzy przyjmowali chętnie nowych robotników, bo zbliżały się sianokosy i chłopi, którzy dotąd pracowali przy budowie, zwalniali się do prac w polu.
     Ja, choć byłem z naszej trójki najmłodszy, to – wskutek wielu wcześniejszych przeżyć - wyglądałem najstarzej. Wyglądałem na siłacza, ale byłem bardzo delikatny. Dlatego brygadzista (Stefan Wieczorek) chętnie mnie wybrał. Wraz ze mną zatrudniono pozostałych dwóch kolegów. Murowało się tradycyjnie, z cegły. Musieliśmy nosić cegły po kładkach z desek na piętra. Trzeba było bardzo uważać, aby nie spaść. Była to dla nas bardzo ciężka praca. Potem przywieźli transportery taśmowe, które przenosiły za nas te cegły na wyższe kondygnacje, ale my musieliśmy przedtem cegły dowieźć na taczkach z kupy przy drodze, gdzie wysypała je ciężarówka do miejsca, gdzie był transporter i poukładać je na taśmę. Po dwóch, trzech godzinach pracy rękawice miałem w strzępach, a na rękach miałem zdarta skórę. Około 13-ej byliśmy w trójkę całkowicie wyczerpani. Wtedy przenieśli nas do brygady kobiecej. Kobiety pracował wolniej (miały niższe normy) i tam już zostaliśmy, w brygadzie Anny Pochwałowskiej z Lubelszczyzny.
     W tym czasie Nowa Huta była przepełniona punktami sprzedaży alkoholu. W czasie pracy człowiek się poci, więc potrzebuje pić. Przywozili nam kawę, ale ona była niedobra. Więc ludzie pili co innego, często alkohol.
     Po pracy siedzieliśmy w oknie mieszkania i patrzyliśmy na to, co się dzieje. Pijani robotnicy ciągle się bili. Były to zwykle potężne chłopy. Milicja nie miała pałek i była taka kurduplowata, więc bała się interweniować.
     Raz jeden głuchoniemy siłacz opił się i zaczął wyrywać ławki i lampy. Ludzie śmiali się i krzyczeli (choć on nic nie słyszał): „Baby mu dać, baby mu dać”. Przyjechała milicja. W kilku rzucili się na niego, ale nie dali rady. On się otrzepał, zrzucił ich ze siebie i poszedł dalej.
     Innym razem pobiły się dwie brygady: z Warszawy i z Radomia. Jedna brygada oskarżała drugą, że oszukują normy. Ci z Radomia to byli potężni mężczyźni, a ci z Warszawy niewysocy, ale krępi, „kwadratowi”. No i dali Radomiakom radę przy pomocy siekierek. Krew lała się po schodach strumieniami. Jednego z tych zakrwawionych to myśmy u siebie w mieszkaniu przechowali, bo prosił o pomoc.
     Często jak jechało się po wapno, to w dołach z wapnem znajdowano trupy.
     Chłopcy wchodzili przez okna do domów, gdzie mieszkały dziewczęta. Na wyższe pietra dziewczęta wciągały mężczyzn w koszach. Raz zamiast robotnika wszedł do kosza milicjant. Dziewczyny jak go wciągnęły na drugie czy trzecie pietro i zobaczyły czapkę milicyjna, to go puściły i on się podobno zabił.
     Karmili nas bardzo dobrze, zwłaszcza, że kucharki nas lubiły i dawały nam większe porcje. Raz na stołówce przyszła taka prosta dziewczyna z kuchni i mówi: „Umarł ten największy.” My pytamy: „Ale kto umarł?”. „Ten największy. Król Polski.” Nie wiedzieliśmy o kogo chodzi. Ja miałem nadzieję, że to był Bierut. Ale w końcu okazało się, że to umarł Kardynał Adam Sapieha. Był lipiec 1951 roku.
     Po półtora miesiąca takiej pracy zarobiliśmy tyle, że mogliśmy wyjechać nad morze, na wakacje. W sierpniu 1951 roku zwolniliśmy się z pracy i pojechaliśmy nad Bałtyk.
     Potem szukałem pracy w różnych miejscach. Kilka razy pracowałem też w różnych zakładach pracy w Nowej Hucie. Miałem więc tam wielu znajomych: ja znałem wielu ludzi z Nowej Huty i wielu ludzi stamtąd mnie znało.
Rok 1956
     Pamiętam, jak w 1956 po „Poznańskim Czerwcu” odwiedziłem mojego kolegę, pracującego w redakcji Gazety Krakowskiej – Olgierda Jędrzejczyka. W związku z ujawnienie części zbrodni stalinowskich (trwała właśnie destalinizacja), któryś z dziennikarzy powiedział usprawiedliwiająco – „Myśmy nie wiedzieli.” Wtedy Jędrzejczyk, który potrafił używać dosadnego języka i potrafił mówić odważnie (za to go lubiłem) powiedział: „Wszyscy jesteśmy kurwa chuje. Wszyscy wiedzieliśmy. Nie kłamcie. Byliśmy żołnierzami, zostaliśmy wynajęci i płacono nam za to!”
     W październiku 1956 roku nie byłem już dawno studentem, ale miałem legitymację studencką. Dzięki temu spałem w akademikach (jako tzw. walet), korzystałem ze zniżek studenckich i jadałem w studenckiej stołówce (fałszowałem bloczki). Miało to dla mnie duże znaczenie, gdyż ciągle nie miałem pieniędzy. Przed Politechniką miał odbyć się więc studencki. Ja też tam zdążałem. Po drodze, przy Alejach widziałem rząd radzieckich samochodów wojskowych zaparkowanych wzdłuż Alej. Budy miały zasznurowane, nie widać było żołnierzy. Na wiecu dyskutowana była kwestia naszego wyjazdu na Węgry. Przemawiał płk. Cynkin, który nas przestrzegał przed wyjazdem. Mówił, że jesteśmy otoczeni przez Rosjan i że oni tylko czekają, abyśmy poszli spod Politechniki na dworzec, żeby nas aresztować i wywieźć na Sybir. Przemawiał tez Tejkowski, który namawiał, aby nie jechać. Myśmy się dali przekonać, aby zostać w Polsce i stąd pomagać Węgrom. Forma takiej pomocy była na przykład akcja oddawania krwi dla Węgrów (w związku z walkami było tam dużo rannych, którzy potrzebowali krwi, do transfuzji).
     Po tych wydarzeniach władze podjęły działania, aby rozładować napięcie wśród młodzieży i to się udało. Powstał klub w Piwnicy Pod Baranami w Pałacu Potockich, Jazz Klub na Zwierzynieckiej, dwa lata później – Klub Pod Jaszczurami.
     Ja bardzo rzadko chodziłem do Piwnicy Pod Baranami, chociaż namawiał mnie kolega ze studiów Piotrek Skrzynecki. Wiedziałem bowiem od Polaka, który do Polski przyjechał z Francji po wojnie i był zatwardziałym komunistą, że w piwnicach Pałacu Potockich była po wojnie sowiecka katownia. W Pałacu Potockich była w latach 1945 – 46 (a może 47?) sowiecka komendantura i siedziba Smiersz. Ten „Francuz” opowiadał mi, że gdy się wyprowadzili stamtąd i on brał udział w sprzątaniu Pałacu, budynek ten był doszczętnie zrujnowany. Rosjanie zrywali parkiety, aby palić nimi w piecach, srali na podłogę (wszędzie było pełno ludzkich gówien) a z piwnic wywieziono cztery i pół ciężarówki ludzkich kości. Byli to prawdopodobnie głównie żołnierze Rosyjscy zamordowani przez Smiersz za różne przewinienia na ziemiach polskich. W piwnicach ich przesłuchiwano i torturowano. Pisał też o tym b. prezydent Krakowa Waligóra, w swych wspomnieniach. Przekazanie tych piwnic młodzieży i zorganizowanie tam kabaretu nawiązywało do starej azjatyckiej tradycji tańczenia na grobach. Na przykład w miejscach, gdzie NKWD pomordowano polskich żołnierzy w 1940 roku (w Miednoje koło Tweru i w Piatichatkach koło Charkowa) były później: plac zabaw i letnisko.
W obronie Krzyża w Nowej Hucie (28 kwietnia 1960 roku)
     Pewnego razu (a było to w roku 1960) siedzieliśmy z kolegami w Jazz Klubie przy ul. św. Marka a obok siedział dziennikarz z „Dookoła świata” i opowiadał, o brutalnej interwencji ZOMO w Warszawie w 1957 roku, jak był strajk po rozwiązaniu pisma „Po prostu”. Straszne rzeczy! I nagle ktoś, kto siedział obok mówi: „A w Nowej Hucie jeszcze gorzej biją. Od południa w Nowej Hucie jest rewolucja, powstanie!”. A ktoś inny mówi: „Bzdura. Robotnicy nigdy by nie wystąpili przeciwko partii. To na pewno nieprawda.” No to myśmy z trzema kolegami (Lubek Soroczyński, Julek Miller i – zdaje się - Sokołowski) postanowili to sprawdzić i we czwórkę pojechaliśmy do Nowej Huty.
     Już od dworca kolejowego widać było, że coś się dzieje. Na ulicy Lubicz stało pełno tramwajów, które nie jechały do Huty. Nie było w ogóle prądu. Ulice były nieoświetlone. Poszliśmy na piechotę w stronę Huty. Na wysokości ulicy Rakowickiej stali znajomi tramwajarze. Ja się ich zapytałem: „Dlaczego tramwaje stoją?” A oni nic nie odpowiedzieli, tylko się do nas odwrócili plecami. Bali się mówić. Pomyślałem wtedy, że to rzeczywiście musi być coś poważnego.
     Doszliśmy do Ronda Mogilskiego. Stała tam duża grupa robotników pracujących w Krakowie a mieszkających w Hucie. Ja niektórych z nich znałem. Pytam się: „Co się dzieje?” A oni: „Huta jest otoczona, słychać strzały, dzieje się coś strasznego.” Dowiedziałem się, że ok. godziny 23-ciej mają przyjechać autobusy i zabrać ludzi, którzy wracali na noc do Huty. Postanowiliśmy pojechać z nimi. Przyjechały dwa autobusy. Kierowca powiedział, że mogą wsiadać tylko ci, którzy mają w dowodzie osobistym wpisane miejsce zamieszkania w Nowej Hucie. Ale było tyle ludzi, że nie sprawdzali. Wsiedliśmy tak, aby być środku autobusu. Byliśmy stłoczeni jak śledzie. Kierowca długo nie mógł zamknąć drzwi. W końcu ruszyliśmy w ciemnościach. Dojechaliśmy do Czyżyn. Tam stało wojsko. Świecili ostrymi reflektorami. Zatrzymali autobusy i kazali wszystkim wysiąść. Powiedzieli, że będą sprawdzać dowody osobiste. Ale kierowca powiedział, że jak ludzie wysiądą, to potem nie będzie można ich z powrotem „upchać” i skłamał, że sprawdzał dowody przy wsiadaniu. No to nas puścili.
     Na Placu Centralnym nas wysadzono. Było bardzo ciemno. W powietrzu unosił się zapach gazów łzawiących. Z daleka widać było łunę. Stamtąd dochodziły krzyki i strzały. Poszliśmy w ciemnościach Aleją Róż w tamtym kierunku. Pod nogami słychać było, jak chrzęści szkło i gruz. Przy ulicy widzieliśmy dwa przewrócone kioski. Z oddali dobiegał śpiew ludzi. Śpiewano piesni patriotyczne („Jeszcze Polska nie zginęła”, „Boże coś Polskę”) i pierwszomajowe („Gdy naród do boju”). Krzyczano też „Gestapo!!!”, „Gestapo!!!”.
     Po drodze spotkaliśmy robotników. „Kto wy?” - zapytali. „My studenci. Z Krakowa”. „Chodźcie. Od rana na was czekamy. Jest już po walce, ale chodźmy pod Krzyż.”
     Na skrzyżowaniu Alei Róż z dzisiejsza ulica Kocmyrzowską (wtedy to była chyba ulica Majakowskiego) zatrzymał na niesamowity pochód – widmo. Szli mężczyźni i kobiety. Nogi albo ręce (nie pamiętam) mieli skute łańcuchami (słychać było brzęk żelaza) a eskortowali ich milicjanci z psami. Wyglądali jak zesłańcy na Sybir. Byli to uczestnicy walk w obronie Krzyża. Odprowadzano ich do Kostrza, gdzie potem rozwożono po komisariatach.
     Poszliśmy dalej. Gdy doszliśmy do do miejsca, blisko którego dzisiaj znajduje się Dom Kultury i kino „Sfinks” zobaczyliśmy palący się kiosk i reflektory wojskowe. W oddali, w miejscu gdzie dzisiaj stoi kościół, widać było wysoki Krzyż. Wokół Krzyża stało ZOMO w podwójnym szeregu, otaczając go czworobokiem. Mieli metrowe pałki, karabiny maszynowe i hełmy. Myśmy się zatrzymali przed nimi. Ktoś powiedział: „Za mało nas jest”. Poczekaliśmy chwilę. Za kilkanaście minut przyszło pełno nowych ludzi z siekierkami, młotami. Ja nic nie miałem, ale wziąłem do reki kamienie (pod nogami było mnóstwo gruzu). „Teraz możemy atakować!” Rzuciliśmy się do przodu z okrzykami „Hura!” „Won spod Krzyża!”. Gruz pod nogami przeszkadzał w biegu.
     Nagle zza szeregu ZOMO wyszedł młody wysoki przystojny mężczyzna w skórzanej kurtce. Sam jeden ruszył w nasza stronę. A nas było z trzydziestu. Myśmy zatrzymali się zdezorientowani. A on mówi: „Krzyż stoi, gdzie stał. Demonstracje się skończyły. Idźcie do domu i kładźcie się spać, bo jutro rano trzeba iść do pracy.” Zaczęła się pyskówka. „A kto ty jesteś, że chcesz pilnować Krzyża? To wy odejdźcie od Krzyża!!!” Po chwili on się odwrócił i szybko się oddalił, a myśmy znowu ruszyli do przodu.
     Wtedy padła salwa. Myśmy rozbiegli się pod ściany kamienic. Ktoś krzyknął: „Chłopa zabili, chłopa zabili!” (albo może „Chłopa trafili, chłopa trafili!”). To był robotnik – ok. 50 lat, średniego wzrostu. Leżał poza chodnikiem, na jezdni. Kilku robotników było koło niego. Rozcięto mu nogawkę. Miał krew koło kolana. Salwa była raczej skierowana do góry, bo nie widziałem więcej rannych, ale jednak ktoś musiał wystrzelić w stronę ludzi. W pewnym momencie zobaczyłem, że chodnikiem jedzie w stronę leżącego na ziemi rannego człowieka taksówka – warszawa. Pomogłem wnieść rannego do samochodu. Auto odjechało. Nagle spostrzegłem, że znalazłem się na chodniku sam, a w moim kierunku zaczęła jechać tankietka z lufa do strzelania, jak myślałem. Zacząłem uciekać w kierunku Alei Róż. Ja szybko biegam, ale ze strachu dostałem dużej szybkości. A „tankietka” jechała za mną. Dobiegłem do skrzyżowania i zderzyłem się z człowiekiem, który uciekał z Aleji Róż. Skręciłem w prawo w Aleje Róż i dalej biegłem. Wbiegłem wprost na milicjantów, którzy gonili człowieka, z którym ja się zderzyłem. Oni chcieli mnie złapać, ale ja „slalomem” ich ominąłem i dobiegłem na Plac Centralny, pod „Adrię”, gdzie mieliśmy się spotkać z kolegami, w razie gdybyśmy się zgubili. Było nas trzech – jeden zniknął (ten ZMP-owiec Sokołowski).
     Byliśmy przerażeni. A tu trzeba wracać do Krakowa, bo nas złapią. Taksówkarze bali się nas zawieźć. Mówili, że jest kordon i że nikt się nie przedostanie z Huty do Krakowa. Ale jeden z taksówkarzy, który mieszkał w Krakowie, powiedział, że zaryzykuje. Kazał nam się położyć z tyłu, na podłodze, jeden na drugim. Dojechaliśmy do Czyżyn. Tam stało wojsko. Zatrzymali taksówkarza i kazali mu się wylegitymować. Taksówkarz powiedział, że jedzie pusty do Krakowa, do domu. Żołnierz zaglądnął przez okienko samochodu do tyłu. Oczywiście musiał nas zobaczyć, jak leżeliśmy we trzech na podłodze, ale powiedział - „Pusty, pusty” i nas puścił!
     Na drugi dzień mówiono w Krakowie, że wczoraj spalono budynek rady dzielnicowej w Nowej Hucie, gdzie była też siedziba partii, więc w trójkę postanowiliśmy znowu pojechać do Huty, aby to zobaczyć. Mieliśmy pretekst, że jedziemy do domu kultury załatwić wieczór autorski, dla naszej grupy poetyckiej „Muszyna”.
     Jak przyjechaliśmy do Huty, to poszliśmy w kierunku Krzyża i nikt nas nie zaczepiał. Widać było dom partii, wypalone okna wraz z ramami. Poszliśmy do domu kultury, który był niedaleko Krzyża, załatwiliśmy wieczór autorski dla naszej grupy za dwa czy trzy tygodnie i wracamy. Po drodze widzimy, że wstawili już nowe ramy w domu partii. Idziemy, a za nami szła taka grupa pięciu uzbrojonych zomowców: z przodu 3 i z tyłu 2. Nagle ci trzej z przodu przyspieszyli, wyminęli nas i odwrócili się, kierując ręczne karabiny maszynowe (tzw. peemy) w naszą stronę. - „Ręce do góry! Co tu kurwa robicie?” - pytają. A ja (który wyglądałem z nas najbardziej poważnie) wyjąłem czerwona legitymację pracownika „Przekroju” i wyjaśniam, że przyjechaliśmy do Huty w sprawie wieczoru poetyckiego: - „Ja jestem dziennikarz „Przekroju”, a ze mną są koledzy poeci. Spieszymy się na kolegium redakcyjne.” - „Gdzie chcecie kurwa spać, w redakcji czy w więzieniu? Biegiem do tramwaju!” Na szczęście nie legitymowali moich kolegów, bo Lulek nie nosił przy sobie dowodu osobistego. Biegiem udaliśmy się na przystanek tramwajowy i „czwórką” wróciliśmy do Krakowa. A po drugiej stronie ulicy przy Krzyżu stała więźniarka i ludzi, którzy szli drugą stroną ulicy ładowali do niej.
     Na tym skończyła się moja obrona Krzyża w kwietniu 1960 roku.
     W prasie nie było żadnych informacji na temat tych wydarzeń. Tylko „Echo Krakowa” napisało, że ileś tam osób zostało w nocy w Hucie pogryzionych przez psy i pogotowie opatrzyło pogryzionych.
     Potem w Klubie Pod Jaszczurami dosiadł się do nas kolega, który studiował medycynę i był na praktykach „na chirurgii”. Opowiadał, że w Krakowie w szpitalach umarło w tym czasie 17, czy 27 a może 37 osób (podał dwucyfrowa liczbę z 7 na końcu), które zostały zranione w trakcie tych walk. Jeżeli w szpitalach krakowskich zmarło tyle osób, to w Nowej Hucie musiało umrzeć jeszcze więcej. Z późniejszych badań wiadomo ile nabojów wystrzelono. Do tego były armatki wodne i gaz łzawiący.
     Później poznałem człowieka (był to św. p. Jan Lis), który w trakcie tych wydarzeń został postrzelony w płuco. To by wskazywało, że strzelali na poziomie piersi człowieka.
     Ksiądz Tadeusz Isakowicz - Zaleski opowiadał z kolei, że jeden z księży brał udział w chowaniu zmarłego w zaplombowanej trumnie, co potwierdza fakt, że byli zabici w trakcie obrony Krzyża. Aby ustalić dokładna liczbę ofiar, trzeba by przebadać księgi szpitalne i księgi cmentarne z tego okresu.


Folk Song (lata: 1969 - 1979)

      Przed Gomułką była blokada informacyjna, socrealizm, muzyka rosyjska. Groziło nam – Polakom zruszczenie kulturowe. Po roku 1956 nastąpiło pewne otwarcie na kulturę. Wydawało się, że będzie można trochę przyswajać te zachodnie prądy kulturalne. Wydawało się, że przez kulturę będzie można zrobić jakiś wyłom. Taka role pełnił „Tygodnik Powszechny”, „Przekrój”. Powstał w Krakowie Klub Inteligencji Katolickiej. Ja się w to włączyłem. Dlatego postanowiłem przemycać z Zachodu informacje na temat kultury oraz przypominać polską Tradycję. Angażowałem się w grupie poetyckiej „Muszyna” Jerzego Harasimowicza. Chodziliśmy do jazz-klubu, słuchaliśmy Radia Londyn, Radio Monaco, potem Radio Wolna Europa.
     Ja w tym czasie dostałem mieszkanie po Mrożku w Domu Literatów. To mieszkanie dostałem dzięki pomocy Sławomira Mrożka. Pewnego razu (było to wiosną 1959) spałem jako walet w żeńskim akademiku. Ktoś na mnie doniósł. Musiałem uciekać przez okno. Akurat przechodził koło tego akademika Sławomir Mrożek i Leszek Herdegen (aktor). Mrożek mnie znał z widzenia. Zobaczył mnie, jak uciekam. Zdziwił się: „Ty taki stary, a nie masz gdzie mieszkać?” Powiedział, że przeprowadza się do Warszawy i zaoferował mi swoje jednopokojowe mieszkanie w Krakowie w Domu Literatów. Dzięki jego protekcji zostałem tam zameldowany.
     Razem ze mną mieszkał poeta Stanisław Czycz (przyjaciel Bursy). Co tydzień odbywały się u nas „fascination”. Młodzież lgnęła do nas. Spotkania zaczynały się wieczorem. Były wiersze czytane na głos, opowiadaliśmy kawały polityczne, komentowaliśmy świeże informacje podawane przez Radio Londyn itp.
     Już wtedy myślałem, co zrobić, aby ocalić dokumenty i relacje o Katyniu, o wywózkach na Wschód. Spotykałem się z wieloma ludźmi, rozmawiałem na ten temat. Ale wszyscy się bali.
     Od roku 1970 zacząłem współpracę z księdzem Palusińskim, który w 1969 roku zorganizował Sacrosong w Łodzi. Od 1970 roku te festiwale organizowane były we Wrocławiu i w innych miastach. Tam poznałem .in. wspaniałego człowieka i biskupa – Kominka.
     Zaangażowałem się też w ratowanie starych polskich piosenek. Poparł to Edek Waligóra, dyrektor Muzeum Etnograficznym w Krakowie. W piwnicy tego muzeum myśmy się spotykali i śpiewali różne piosenki patriotyczne i ludowe. Założyliśmy Studio Folk-songu. Spotykaliśmy się w zamkniętym gronie, ale organizowaliśmy otwarte, koncerty, za biletami i na karty klubowe. Byliśmy pod stałą inwigilacją SB. M. in. założono mi podsłuch. W 1969 roku dostałem paszport i wyjechał na jeden miesiąc do Szwecji. Gdy wróciłem okazało się, że piwnica w Muzeum Etnograficznym została zamknięta na skutek nacisków władz. Wtedy przenieśliśmy się do kościołów i do akademików. Pomagały nam duszpasterstwa akademickie. W Krakowie występowaliśmy m. in. u Dominikanów i u św. Anny. Przyjęliśmy nazwę „Międzynarodowe Studio Folk Songu”. Grali i śpiewali u nas nie tylko Polacy, ale także studiujący (lub robiący doktoraty) w Polsce cudzoziemcy: Hindusi, Grecy, Sudańczycy, Francuzi, Rosjanie (np. Alosza Awdiejew), Afgańczycy, Wietnamczycy, Arabowie i inni. Ja tez śpiewałem i grałem na gitarze. Jeździliśmy po całej Polsce. Występowaliśmy nawet w radio. Ja pewnego razu, przypadkowo, znalazłem w księgarni książkę zawierająca teksty międzynarodowych praw człowieka (PRL je ratyfikowała w 1973 roku i zobowiązała się je wydać drukiem w nakładzie ok. 700 egzemplarzy!). Więc kupiłem tą książkę i w przerwach między piosenkami postanowiłem czytać wybrane fragmenty tych dokumentów, np. dotyczące prawa do swobodnego przemieszczania się, wolności słowa, wolności poglądów. Pisała o nas nawet prasa zagraniczna, jako o „chrześcijańskiej grupie folkowej, która rozpowszechnia prawa człowieka” w Krakowie i w Polsce.
     Wkrótce dostałem wezwanie na SB. Oni dopytywali się o to, dlaczego upowszechniam informacje na temat praw człowieka. Ja mówiłem, że to się wiąże z sytuacja międzynarodową. Zarzucali mi, że złośliwie dobieram fragmenty tych dokumentów. Ja twierdziłem, że wybieram przypadkowo – na jakiej stronie mi się otworzy, to czytam. To oni wtedy kazali mi wybierać stronę do czytania z zamkniętymi oczyma. Ja sobie potem papierkami zaznaczałem wybrane strony i mimo że otwierałem książkę z zamkniętymi oczami to i tak czytałem to, co sobie wcześniej wybrałem. Kazali mi też pójść do odpowiedniego urzędu i ocenzurować polskie piosenki, które wykonywaliśmy. Ja się temu podporządkowałem. Trafiłem na młodego człowieka, który później uciekł do Szwecji i wywiózł materiały polskiej cenzury. Nazywał się Tomasz Strzyżewski. On zachował się bardzo inteligentnie – nie chciał nam szkodzić. Powiedział, że nie może nas cenzurować, bo nie jesteśmy żadną oficjalną instytucją. Nie mieliśmy nawet pieczątki. Powiedział, że można nas cenzurować, jak ktoś będzie nas „firmować”.
     To wszystko się skończyło w roku 1979, gdy zaczęła się „prawdziwa opozycja”. Myślę, że te dwie inicjatywy (Folk Song i Sacrosong) pozwoliły młodzieży zorientować się czym jest Tradycja. Na nasze występy przychodziła nie tylko młodzież związana z duszpasterstwem akademickim (byli to zwykle ludzie o pochodzeniu wiejskim), ale także młodzież hippisowska (zwykle dzieci ówczesnych prominentów), m. in. Wildstein, Sonik, Józek Ruszar, Wojtek Sikora. Oni sobie kiedyś pożyczyli ode mnie te książkę o prawach człowieka i chyba mi nie oddali, bo gdzieś mi się zapodziała i nie mogę jej znaleźć.


Instytut Katyński

     Od dłuższego czasu chciałem coś zrobić w sprawie zbrodni katyńskiej. Przede wszystkim należało zbierać dokumentację na ten temat. Bałem się, że uprzedzą Polaków Niemcy. Polacy robili w tej sprawie za mało. Nawet ci na emigracji.
     Szukałem w różnych środowiskach ludzi, którzy chcieliby zorganizować się w sprawie zbierania dokumentów i ujawniania prawdy. Nikt nie chciał. Miałem znajomych księży, czy dawnych ziemian – wszyscy odmawiali. Pamiętam jak w Poznaniu byłem na koncercie Studia Folk Songu i spotkałem człowieka, który związany był z pismem „Droga”. Namawiałem go. A on mi odpowiedział - „Ja mam córki na wydaniu. Nie mogę ryzykować.”
     Nie wiedziałem co robić.
     Pewnego razu spotkałem Stanisława Tora. Chyba w duszpasterstwie akademickim na jakimś wykładzie albo może przez Świtonia... Było to w 1978 roku. Wyczułem, że to jest człowiek pewny, szlachetny. Powiedziałem mu o moim pomyśle. On się ze mną zgodził i powiedział mi, że zna jeszcze jednego człowieka, który ma podobne do naszych zamiary. Umówiliśmy się na spotkanie u tego człowieka.
     W dniu spotkania, w marcu 1978 r. wyszedłem z domu wcześnie, kilka godzin przed umówiona godziną. Poszedłem do przychodni, a potem kluczyłem po mieście, odwiedzałem kościoły, wskakiwałem w ostatniej chwili do tramwaju, aby zgubić ew. „ogon”. Wieczorem dotarłem do Andrzeja Kostrzewskiego na ulice Smoleńsk. Andrzej Kostrzewski i Staszek Tor już na mnie czekali. W jeden wieczór i noc przygotowaliśmy całą strategię – co chcemy osiągnąć i jakimi metodami. Ustaliliśmy, że będziemy wydawać pismo „Biuletyn Katyński (to był pomysł Andrzeja). Ustaliliśmy jakimi materiałami będziemy dysponować i opracowaliśmy tekst Statutu, Oświadczenia oraz Apelu do społeczeństwa o zbieranie materiałów. Andrzej przejął całą redakcję. Miał masę dokumentów i robił cały biuletyn. Stanisław Tor podał mi swój adres i powiedział, że w razie potrzeby mogę też u niego nocować. Spotykaliśmy się jednak z Torem głównie w kościołach. Umawialiśmy się z góry na spotkanie w umówiony dzień w umówionym kościele.
     Potem dołączył do nas Leszek Martini. On dobrze znał niemiecki i tłumaczył dla nas teksty z języka niemieckiego o Katyniu.
     Po nim dołączył Kazik Godłowski – mój kolega jeszcze ze studiów. On przywiózł z Niemiec czasopismo „Sieben Tage”, gdzie był sfotografowany raport oficera NKWD o likwidacji trzech obozów. Potem Kazik był w Mińsku na sympozjum i się „urwał”. Jego ojciec leżał w Katyniu. Nie golił się kilka dni i przebrał za mużyka. Pojechał do Katynia, dotarł do lasu. Przywiózł stamtąd grudkę ziemi. Później jego relacje zamieściliśmy w „Biuletynie Katyńskim”.
     Przez pierwszy rok (1978) zdecydowaliśmy, że nie będziemy się ujawniać. Przez ten czas zgromadzimy potrzebne materiały, wydrukujemy ulotki i kilkanaście numerów „Biuletynu”. Ujawniliśmy się w kwietniu 1979 roku i wtedy rozdawaliśmy te materiały i ogłosiliśmy o istnieniu Instytutu Katyńskiego. Ujawniliśmy wtedy tylko jedno nazwisko – moje. Na „Biuletynie” podawaliśmy jako miejsce wydania: Warszawa – Kraków -Wrocław – Lublin. To był mój pomysł. Liczyłem, że SB zanim mnie aresztuje będzie chciało rozpracować moje kontakty w innych miastach i w ten sposób zyskamy trochę czasu. Ta strategia okazała się skuteczna. Być może pomogło nam to, że sprawa zbrodni katyńskiej jest dla Polaków tak bolesna, iż nawet SB zbyt gorliwie mnie nie ścigało. Tak myślę.


Chrześcijańska Wspólnota Ludzi Pracy (1979) i demonstracja pod Krzyżem (1980).

     W kwietniu 1979 roku, w 19 rocznicę obrony Krzyża w Nowej Hucie, utworzyliśmy Chrześcijańska Wspólnotę Ludzi Pracy. Oprócz mnie do ChWLP należeli: Franciszek Grabczyk, Jan Franczyk, Wojtek Sukiennik, Henryk Pach, ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski i Stanisław Tor. Ja byłem jednym z inicjatorów tej akcji. Uważałem, że to mój obowiązek. W Nowej Hucie szalała demoralizacja, pijaństwo, przestępczość a Wspólnota miała z walczyć z tymi patologiami.
     Drukowaliśmy ulotki, które rozrzucaliśmy na ławkach w parku przy alejach, albo rozdawaliśmy pod kościołami w Hucie. Wydawaliśmy też miesięcznik „Krzyż Nowohucki”. Pomagali nam różni znajomi księża (np. ksiądz Zaleski, ksiądz Andrzej Zwoliński, ksiądz Palmowski i ksiądz Gorzelany – proboszcz w Bieńczycach). Ale kuria krakowska nie chciała z nami mieć nic wspólnego. Myśmy kilka razy chodzili do kardynała Franciszka Macharskiego, ale zawsze był nieobecny. Sądzę, że powodem tego, że kardynał nas unikał był fakt, iż u mnie w domu był podsłuch, zaś kuria była otoczona przez TW...
     W roku 1980, w 20 rocznice obrony Krzyża zdecydowaliśmy, że w miejscu, gdzie stał Krzyż zorganizujemy demonstrację. Ksiądz Gorzelany pozwolił nam schować w kościele przygotowany wcześniej transparent a po mszy świętej jeden mikrofon miał pozostawić włączony. Ja miałem podejść do tego mikrofonu i zapowiedzieć procesje pod Krzyż.
     Aby się to udało, to ja postanowiłem zniknąć z domu na kilka dni przed planowaną demonstracją. Spodziewałem się, że będą chcieli mnie aresztować, bo pod moim domem stały cywilne auta z tajniakami i byłem obserwowany. Dachami przeszedłem do innej klatki, stamtąd dostałem się do sklepu spożywczego, który miał przejście na druga stronę budynku. Gdy już wyszedłem na podwórze, to zobaczyłem, że jedzie ubecki samochód w moim kierunku. Szybko dobiegłem do akademika na Bydgoskiej. Poszedłem do Wojtka Bellona, którego dobrze znałem. Krótko z nim porozmawiałem i wyskoczyłem przez okno z drugiej strony budynku, ale tam za mną zaczął iść wysoki, dobrze ubrany facet. Ja biegiem przedostałem się na druga stronę ulicy Czarnowiejskiej, na teren AGH, gdzie wtedy były głębokie wykopy pod fundamenty pod budowę nowych budynków. Ja wskoczyłem do tych wykopów. A ten ubek się zatrzymał. Ja byłem w wykopie 20 metrów od niego i zacząłem rzucać w jego stronę gliną. I on odszedł. A ja dostałem się do ul. Miechowskiej, na końcu której były domki z ogródkami. Tymi ogródkami przeszedłem do Błoń. Stamtąd doszedłem pod kino „Kijów” i autobusem dojechałem na Dębniki, gdzie spędziłem parę nocy.
     Potem pojechałem do Huty i tam spałem u Zbyszka Suflity, mojego kolegi.
     W dniu 28 kwietnia 1980 roku byliśmy umówieni po mszy w Bieńczycach. Ja przebrałem się za starego robotnika. Mżyło. Miałem parasol. Bez przeszkód dotarłem do kościoła w Bieńczycach.
     W zakrystii spotkałem się z Janem Franczykiem (Franciszka Grabczyka aresztowano wcześniej). Był ksiądz Gorzelany. Trochę się bał, ale chciał, aby ta demonstracja się odbyła. W czasie mszy staliśmy przed ołtarzem z wieńcem i z transparentem, na którym był napis: „Nie można oddzielić krzyża od ludzkiej pracy. Jan Paweł II”. W czasie kazania ksiądz Gorzelany powiedział coś na ten temat. Po mszy ja podszedłem do mikrofonu, przypomniałem rocznicę i zapowiedziałem, że idziemy ze śpiewem pod Krzyż i że prosimy wszystkich, aby uczestniczyli w tej procesji.
    Wyszliśmy. Kościół był obstawiony przez milicję i ubecję. Było aż niebiesko. Zacząłem śpiewać „Boże, coś Polskę”, a potem „Serdeczna matko”. Za nami początkowo szło niedużo ludzi. Dużo więcej ludzi szło po drugiej stronie ulicy. Doszliśmy do świateł. Tam podeszło do mnie dwóch cywili i mówią: „Panie Macedoński! Niech pan tu zakończy pochód, bo dalej nie dojdziecie!” Zapaliło się zielone światło i my poszliśmy dalej. Zauważyłem, że niedaleko po tej stronie ulicy, przy której był chodnik, którym szliśmy, stały dwa samochody, a za nimi dużo milicji. Mówię do kolegów - „Tam nas zaatakują”. Wtedy myśmy błyskawicznie przeszli na druga stronę ulicy, gdzie było więcej ludzi. A ci, co stali za tymi samochodami zrobili to samo. A na przeciw nam szedł facet, który chciał nam wyrwać transparent. Ale wtedy dopadły go kobiety, które szły za nami i on przed nimi uciekł.
     Idziemy dalej. Nagle zajechały dwa cywilne samochody. Wyskoczyło kilku dobrze zbudowanych mężczyzn, porwali mnie pod ramiona i upchnęli mnie do auta. Ja zdążyłem tylko krzyknąć: „Idźcie dalej!” Ale znowu kobiety otoczyły auto i wyciągnęły mnie z niego. „My pana nie damy! My pana nie damy!” - krzyczały.
     Ponownie stanąłem na czele pochodu. Zauważyłem, że gdy ludzie zobaczyli, że nas atakują, to do pochodu dołączyło się wiele nowych osób. Potem napisano w prasie podziemnej, że było 1500 osób!
     Przy skrzyżowaniu ulic ubecy krzyczą: „Panie redaktorze! Proszę zakończyć!” - „Nie! Idziemy pod Krzyż!” Doszliśmy pod sam Krzyż. Odmówiliśmy modlitwę. Potem prosiłem, aby ten Krzyż był otoczony modlitwą i opieką i aby był poświęcony wszystkim obrońcom Krzyża – tych z Nowej Huty sprzed 20 lat i wszystkich innych, na całym świecie.
     Do kościoła odprowadziło nas około 100 osób. Jeszcze raz nas zaatakowali, ale znowu obroniły mnie kobiety.
     W kościele ksiądz Gorzelany dał nam kanapki (byliśmy zmęczeni i głodni, a to była pora obiadowa).
     Nikogo z nas nie aresztowano. Przeciwnie, to myśmy zaskarżyli milicję, która nas atakowała. W czerwcu 1980 roku wezwano nas na przesłuchanie do prokuratury. Ale prokurator powiedział, że jak nie mamy zapisanych numerów rejestracyjnych samochodów, z których wysiedli milicjanci, którzy nas atakowali, to nic nie może zrobić. Na drugi raz prokurator kazał mi zapisać numery samochodu. I sprawę umorzono.


KOR, ROPCiO, KPN – rozczarowanie polityką.

     Dzięki Folk Songowi znałem masę młodzieży , która uczestniczyła w duszpasterstwie akademickim na terenie. Krakowa, czy to u dominikanów (dobrze znałem ojca Tomasza), czy to w kościele św. Anny, czy u Jezuitów na ul. Kopernika. W ten sposób poznałem Józka Ruszara, Bogusia Sonika, Bronka Wildsteina, Wojtka Sikorę, Jagę Dziedzic (moją obecną żonę), Mariana Banasia, Ludwika Stasika, Józka Śreniowskiego. Przez nich nawiązałem kontakt z KOR i z ROPCiO a potem także z Moczulskim (którego poznałem dopiero w 1979 roku). Byłem też przy powstaniu SKS.
     W 1976 roku zbierałem podpisy pod protestem przeciwko zamknięciu młodych KOR – owców, którzy pomagali w Radomiu prześladowanym robotnikom. W związku z tym SB usiłowała straszyć mnie. Chodziłem po akademikach za podpisami pod tym protestem. Poszedłem też do Ewy Demarczyk, ale ona nie podpisała. Jak dzisiaj na to patrzę, to ona trafnie oceniła sytuację - „Im (członkom KOR) chodzi głównie o władzę.” Odmówił też pisarz Tadeusz Nowak oraz poeta Jerzy Harasymowicz. Jak byłem u Nowaka to zaszedłem do poety Adama Ziemianina, który mieszkał w tym samym budynku. Poszedłem do niego bez nadziei na podpis, gdyż był wtedy w bardzo trudnej sytuacji materialnej i miał prawo się bać. A tymczasem on i jego żona, która była w ciąży – podpisali. „Wiecie, jaka jest wasza sytuacja” - mówię. A ona odpowiedziała - „Każdy ma jakąś sytuację.” A przecież większość moich znajomych ze środowiska twórców kultury odmawiała. Mówili - „Mam dużo do stracenia.” Do kolegów z „Przekroju” nie poszedłem – mieli przeze mnie dość kłopotów. Natomiast chętnie podpisywali studenci. W końcu ktoś na mnie doniósł. Byłem wzywany na SB a lista wpadła w ręce esbecji.
     Śreniowski zaproponował mi, abym wstąpił do KOR-u. Obiecywał mi, że dostane stypendium. Nie pamiętam, czy mu odmówiłem, czy też mu powiedziałem, że się zastanowię. W każdym razie do KOR-u nie wstąpiłem.
     W październiku 1980 roku Wanda Chylicka (autorka bajek i poezji dla dzieci, która była też założycielką KPN) napisała bardzo ciekawy list do Jacka Kuronia, który był publikowany w piśmie „Interpelacje”.
     W międzyczasie poznałem środowisko ROPCiO. Stanisława Palczewskiego i Krzysztofa Gąsiorowskiego znałem od początku lat. 60, kiedy poznałem się z nimi w Bieszczadach na przełomie 1961 i 1962 roku. Gąsiorowski drażnił mnie, gdyż chodził zwykle w mundurze, używanym przez komandosów, z bagnetem, a ja nie znoszę demonstrowania. To kłóci się z zasadami konspiracji.
     Poznałem też Stanisława Tora. Pochodził on z rodziny niemieckich osadników. Nazwisko jego ojca było jeszcze pisane po niemiecku, jako „Thor”. Stanisław Tor pochodził z Wołynia. Miał wykształcenie rolnicze. Jego brat był w AK w Złoczowie. Brał udział w kampanii wrześniowej. Potem przez Karpaty przedostał się do Rumunii, a stąd na Bliskich Wschód. Został Karpatczykiem. Walczył w Tobruku. Potem w II Korpusie walczył pod Monte Cassino. Po wojnie mieszkał w Wielkiej Brytanii, potem w USA a w połowie lat 60. wrócił do Polski. Przy ulicy księcia Józefa miał małe gospodarstwo rolne. Jego dom był położony w dogodnym miejscu, dlatego tam odbywały się później zebrania SKS, WZZ a potem KPN. Jego brat mi opowiadał, jak w latach 60. Stanisław Tor sporządził tablicę z napisem „Precz z kłamstwem”, pojechał z nią na Rynek Główny w Krakowie i chodził po Rynku. Po pewnym czasie zatrzymała go milicja. Ale musieli go zwolnić, gdyż nie mogli mu niczego udowodnić. Stanisław Tor bronił się, że protestuje przeciwko kłamstwu w ogóle i że nie ma ny myśli żadnego politycznego kontekstu. To Stanisław Tor zaprowadził mnie do Andrzeja Kostrzewskiego, z którym założyliśmy Instytut Katyński.
     No więc współpracowałem z ROPCiO a potem zostałem członkiem – założycielem KPN. Ale do KPN się rozczarowałem. Nie podobało mi się to, że nie przestrzegano podstawowych zasad konspiracji. Na przykład pewnego razu przyjeżdżam z żona i dzieckiem do domu, a pod moim blokiem stoją Moczulski, Szeremietiew, Stański, Jandziszak i Gąsiorowski. Mówią głośno: „Adam, czekamy na ciebie. Na Śląsku jest zjazd. Hasło jest takie a takie ...”. A ludzie wkoło wszystko słyszą! Na zjeździe w Częstochowie wiosną 1980/81 powiedziałem Moczulskiemu, że nie mogę już brać udziału w tych zebraniach, bo odpowiadam za Instytut Katyński.
     W kwietniu 1979 roku, jak ogłosiliśmy powstanie Instytutu Katyńskiego to pojechałem w maju do Warszawy z Biuletynami Katyńskimi i z przetłumaczonym raportem O`Malleya do KORu i do ROPCiO z prośbą, aby to wydrukować.
     Leszek Moczulski obiecał, że wydrukuje i schował to gdzieś. Potem powiedział mi, że zaraz po mojej wizycie przyszła SB, zrobili mu rewizję i wszystko zabrali. I nie wydrukował nic nigdy.
     W KORze ks. Zieja powiedział, że Katyń to ważne i że trzeba to organizować i wydrukować, bo obowiązuje przykazanie „Nie zabijaj”. Potem poszedłem do Lityńskiego, ale on powiedział, że jest przeciwny drukowaniu tych raportów, bo to skłóci Polaków z Rosjanami. W ogóle w środowisku KOR był straszny kult Rosjan i rosyjskiej kultury, na półkach u nich w domu stały rosyjskie książki, leżały rosyjskie płyty ... Z kolei Michnik powiedział, że przeszłością nie będziemy się zajmować. I przyszli wtedy do niego jacyś włoscy anarchiści i on nie miał czasu o tym rozmawiać. Innym razem byłem u Kuronia, który był kompletnie pijany i opowiadał swoje przeżycia więzienne. Zostawiłem tekst o Katyniu jego żonie i wyszedłem, żeby nie pić. Bo to było pijaństwo... A innym razem żona Lityńskiego zapytała mnie „Pan już kupił sobie dom? Za rok, za dwa wszystko będzie droższe. Niech pan kupi...” A ja mówię, że nie mam pieniędzy, nie mam za co kupić sobie domu.
     W Warszawie spałem u Marka Skuzy z ROPCiO i KPN-u, redaktora „Drogi” Moczulskiego. On cały czas opowiadał mi o swoich sukcesach seksualnych... A potem się okazało, że to był agent SB.
     Jak SB mnie przesłuchiwała, to pytali mnie o osoby, które znałem (a ja znałem wiele osób). Ja mówiłem, że chętnie odpowiem, ale – ponieważ jestem dobrze wychowany – to muszę zapytać te osoby o zgodę, czy mogę o nich mówić osobom trzecim. Esbecy się śmiali i dali mi spokój.
     Ja byłem dość znany i to dawało mi pewien parasol bezpieczeństwa. Tym bardziej, że niektórych esbeków znałem z widzenia jeszcze z czasów studenckich. Gdy ogłosiłem powstanie Instytutu Katyńskiego SB wezwała mnie na Plac Wolności i byłem przesłuchiwany od 9-ej rano do 9-ej wieczorem. Przesłuchiwał mnie płk. Zakrzewski albo Zaleski (bo raz się przedstawił tym, a innym razem innym nazwiskiem). Przekonywał mnie, że na razie nie trzeba o Katyniu mówić, że trzeba ten temat schować pod sukno, aż przyjdzie na to czas. Koło południa on przerwał przesłuchanie i wyszedł na godzinę. Wtedy wszedł inny facet i mówi - „Poznajesz mnie? Graliśmy razem w piłkę nożną dawniej na Placu Wolnica. Nie bądź frajer. Możesz żądać obiadu, możesz wezwać lekarza. A jak masz przy sobie coś trefnego, to daj mi to, a ja ci potem oddam i sam sobie poczytam.” Ja miałem przy sobie ulotki to mu dałem, ale mówiłem mu, żeby mi już nie oddawał. Zdarzały się też u ubeków ludzkie odruchy. Na przykład jeden z nich, gdy mnie aresztował, to mnie pytał, gdzie chce siedzieć. A ja mówię, że w Hucie, bo tam areszt był relatywnie czysty. I on mnie zawiózł do Nowej Huty do aresztu. A jak inny ubek w czasie przeszukania u mnie w domu, przy mojej żonie i dziecku zapytał, otwierając okno na balkonik (a mieszkaliśmy na VIII pietrze) - „Nie boi się pan, panie redaktorze, że pan stąd wypadnie?”, to jego kolega go zganił - „Co ty mówisz? Nie wolno tak mówić!”


Rok 1980

     To był bardzo ciężki rok. Chorowała mi żona, ja miałem wiele obowiązków zawodowych, a do tego jeszcze była napięta sytuacja polityczna.
     W dniu 14 lutego 1980 roku miałem wykłady w Warszawie o Katyniu i o obronie Krzyża w Nowej Hucie. Potem miałem jeszcze takie wykłady w innych miastach, m. in. w Katowicach, w Rabce, w Lublinie.
     W dniu 19 lutego 1980 roku byłem przesłuchiwany przez Zalewskiego vel Zakrzewskiego od rana do wieczora, o czym opowiadałem już wcześniej. W końcu zostałem zwolniony.
     W dniu 25 lutego 1980 roku była rewizja u Franciszka Grabarczyka – inżyniera z Nowej Huty, korespondenta „Robotnika” i członka ChWLP. Byłem tam z J. Franczykiem i W. Sukiennikiem.
     W dniu 6 marca 1980 roku zostałem aresztowany u mojej Mamy. Przesłuchiwał mnie niejaki Piotrowski od 14-ej do 20-ej.
     W dniu 11 marca 1980 roku od 10-ej do 14-ej rozmawiałem w kawiarni z tymże Piotrowskim. Ostrzegł mnie przed działalnością. Miałem wybór: albo formalne przesłuchanie na SB, albo rozmowa w kawiarni. Wolałem to drugie, bo dawało większe szanse oporu: mogłem przerwać rozmowę i wyjść, gdybym chciał a ponadto nie mogli mnie aresztować przy ludziach. Podobne rozmowy odbywały się np. z Herbertem. Też w kawiarni. Ta sytuacja jest bardziej korzystna dla przesłuchiwanego niż dla ubeka.
     W dniu 21 marca 1980 roku po godzinie 8-ej przybiegł do mnie dziennikarz Andrzej Kądziołka z „Przekroju” i płacząc opowiedział mi, że na Rynku Głównym w Krakowie przed kilkunastoma minutami spalił się człowiek „za Katyń”. Później rozmawiałem też ze znajomym malarzem Andrzejem Łukaszewskim, który widział Walentego Badylaka, który palił się przy studzience na Rynku. Początkowo myślał, że to pali się kukła. Dopiero gdy podszedł bliżej, zobaczył, że to jest człowiek. Andrzej pobiegł natychmiast do Kościoła Mariackiego, gdzie właśnie trwała msza święta. Podszedł do księdza odprawiającego nabożeństwo i przerwał je, prosząc o udzielenie ostatniego namaszczenia człowiekowi, który umiera przy studzience. Ksiądz go zrugał za to, że mu przeszkodził, ale przerwał nabożeństwo i pobiegł z Andrzejem na rynek. Gdy przyszli, to okazało się, że ten człowiek, który się palił, już nie żyje i że ładują jego ciało do karetki. Z odległości ksiądz udzielił błogosławieństwa zmarłemu.
     Jak ja poszedłem na Rynek było już ok. godziny 9-ej lub później. Przy studzience na rynku był już tłumek ludzi. Na studni ktoś powiesił obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej lub Ostrobramskiej. Były świeczki i kwiaty. Później przyjechał Mietek Majdzik i z tych świeczek ułożył napis „KATYŃ”. Przyszedłem też na rynek wieczorem tego dnia i widziałem mnóstwo ludzi. Widziałem też, jak jacyś pseudo - pijacy (pewnie wynajęci przez esbecję) rozgniatali te świece i rozrzucali kwiaty. A nazajutrz w sobotę była notatka w prasie krakowskiej, że na Rynku spalił się 76 - letni mężczyzna, który wcześniej leczył się psychiatrycznie.
     W dniu 24 marca 1980 roku poszedłem do dyrektora Kliniki Psychiatrycznej UJ – profesora Szymusika, którego znałem, aby sprawdzić, czy Walenty Badylak rzeczywiście leczył się psychiatrycznie. On mi powiedział, że SB było u niego już w piątek (21 marca) i że on w ciągu tych trzech dni (do poniedziałku – 24 marca) sprawdzał we wszystkich placówkach służby zdrowia w Krakowie i w całym województwie i nigdzie nie znalazł śladu, że Walenty Badylak był leczony psychiatrycznie.
     Później spotkałem ludzi, którzy znali Walentego Badylaka, m. in. Kazimierza Kozłowskiego. Badylak i Kozłowski znali się od wielu lat. Badylak był wysportowanym, sprawnym fizycznie człowiekiem. Przed wojną był czeladnikiem piekarskim. Jego żoną była Ślązaczka, która w czasie wojny przyjęła Volkslistę a ich jedynego syna zapisała do Hitlerjugend. Rozwiedli się. Walenty Badylak w czasie wojny pracował u Zieleniewskiego w fabryce maszyn rolniczych. Był też w Armii Krajowej - miał pseudonim „Szymon”. Po wojnie odebrał syna byłej żonie i pojechał z nim na Ziemie Odzyskane, do Żarowa koło Wrocławia, gdzie założył piekarnię. Tymczasem ubecy szantażowali tego syna ponieważ należał do Hitlerjugend. W rezultacie syna Walentego Badylaka rozpito. Zdemoralizowali go, co spowodowało że znalazł się w szeregach znienawidzonej przez Polaków Informacji Wojskowej, co ojciec bardzo przeżył. A piekarnia upadła zniszczona domiarami. Walenty Badylak przyjechał do Krakowa. Tutaj ponownie się ożenił z panią Irena Słowikowską. Jej pierwszy mąż – Jenne Słowikowski był kapitanem 6 PAL (pułku artylerii) we Włodzimierzu Wołyńskim. Dostał się do niewoli sowieckiej. Został wywieziony do Kozielska a potem zamordowany w Katyniu. Mieli pięć córek i syna – Artura, który zginął w tajemniczych okolicznościach po wojnie. W domu pani Słowikowskiej panował kult pamięci jej pierwszego męża. W salonie wisiał jego portret w żałobnej oprawie. Dlatego Walenty Badylak dobrze znał historię zbrodni katyńskiej. Ponadto w delegacji z Krakowa, która w kwietniu roku 1943 była w Katyniu brał udział robotnik z fabryki Zieleniewskiego. Badylak na pewno się z nim zetknął i dowiedział się już wtedy prawdy o Katyniu. To był wyjątkowy człowiek. Mimo że był z wykształcenia tylko piekarzem osiągnął własną pracą samokształceniową wysoki poziom intelektualny. Zbierał książki, słuchał muzyki poważnej. Nie był chory psychicznie, wprost przeciwnie – był podobno bardzo zrównoważonym i silnym psychicznie człowiekiem. Jego śmierć wstrząsnęła środowiskiem krakowskich AK-owców. Ta studzienka jest dzisiaj zaniedbana, napis na cembrowinie jest nieczytelny. Uważam, że miasto, a zwłaszcza krakowscy rzemieślnicy, powinni lepiej dbać o to miejsce, uświęcone męczeństwem Wielkiego Polaka i wybitnego Krakowianina.
     Fakt, że Walenty Badylak publicznie się spalił dowodzi, że chciał zaprotestować przeciwko ogólnej sytuacji, przeciwko metodom rządów partii kierowanej z Moskwy. Bo gdyby to była tylko jego osobista, rodzinna tragedia, to on by sobie odebrał życie w domu, a nie na oczach świata. On jednak uważał, że jego osobisty dramat był konsekwencją polityki władz, które niszczyły jednostkę, demoralizowały młodzież i niszczyły rzemiosło, czy szerzej - prywatną inicjatywę (jak się wtedy mówiło). To, że umieścił on na tabliczce, którą miał na szyi w czasie samospalenia, słowo „Katyń” świadczy, że tym aktem chciał także zaprotestować przeciwko cenzurze i przeciwko przemilczaniu prawdy o tej strasznej zbrodni.
     W dniu 28 marca 1980 roku pojechałem do Bielska – Białej. Tam miałem mieć w lesie prelekcje dla młodzieży na temat zbrodni katyńskiej. Zaprosił mnie Mnich – kolega Świtonia. Poszliśmy najpierw do kawiarni, a potem na leśną polanę, gdzie miał być wykład. Nagle zajechało chyba z osiem samochodów, wyskoczyli z nich komandosi po cywilnemu. Chciałem uciekać, ale Mnich mówi - „Daj spokój. Nie dasz rady.” Podeszli do nas, a ich szef mówi - „Dowody osobiste proszę”. A ja mówię - „Ja nie wiem kim pan jest.” Wyjął legitymację, ale nie pozwolił mi odczytać swoich personaliów, tylko nią zamachał nam przed oczami. Wsadzili nas do samochodu. Wyglądało to na porwanie. Gdy jechaliśmy na komisariat, to minęliśmy pielgrzymkę młodzieży, którą ksiądz prowadził na spotkanie. Mnie tak ścisnęli, że nawet nie mogłem pisnąć, żeby dać znać, że jadę tym autem i że zostałem porwany. Na komisariacie przesłuchiwali mnie do 19-ej. Ja w pewnym momencie powiedziałem, że robi mi się słabo i że jestem po zawale i oni zawieźli mnie na pogotowie. Tam dałem lekarzowi numer telefonu do sąsiadki w Krakowie i z prośba, aby przekazał mojej żonie informację, że mnie zaaresztowali. Ale widać nie zadzwonił, bo zona nie dostała żadnej informacji. Noc spędziłem w areszcie. Siedziałem w celi z jakimś „alimenciarzem” o nazwisku Tomsia.
     W dniu 29 marca 1980 roku przesłuchiwali mnie od 9-ej do 13-ej. Potem wróciłem do aresztu.
     W dniu 30 marca 1980 roku była Niedziela Palmowa. W pewnym momencie podszedłem do drzwi i zacząłem krzyczeć „Do kościoła! Do kościoła”. Do celi przybiegł jakiś młody milicjant i mówi: „Zamknij się, bo ci przypierdolę!” A starszy go powstrzymał i mówi do mnie: „Wypuściłbym pana do kościoła, ale nie mam tego w przepisach. Nie mogę.” Jak wyszli, to ja znowu zacząłem krzyczeć: „Do kościoła! Do kościoła!” Oni znowu przyszli i mnie wyprowadzili. Przyszło trzech ubeków i zawieźli mnie na dworzec. Pytałem ich w samochodzie - „A o Katyniu panowie słyszeli?” Odpowiedzieli - „Tak. My wiemy to, co pan wie.” Zawieźli mnie na stacje i siła wsadzili do pociągu. Wcześniej kazali kupić sobie bilet, ale ja nie kupiłem, bo nie chciałem wcale wracać. W wagonie w czasie jazdy złapał mnie konduktor -„Proszę o bilet”. Ja powiedziałem, że nie mam biletu, że miałem mieć w Bielsku prelekcje o Katyniu, że SB mnie zatrzymało i siłą wsadziło do pociągu. Przyszedł kierownik pociągu i mnie puścił. Wysiadłem w Andrychowie, bo chciałem jeszcze wracać do Bielska autobusem. W końcu jednak zrobiło się ciemno i zrezygnowałem. Wróciłem do Krakowa. Kończyła się Niedziela Palmowa. Rodzina była przerażona.
     Dzień 13 kwietnia – dość nieszczęśliwie – jeszcze w czasie II wojny światowej został uznany na emigracji za dzień pamięci o zbrodni katyńskiej. To 13 kwietnia 1943 roku Niemcy ujawnili po raz pierwszy informacje o tej zbrodni. My – jako Instytut Katyński proponowaliśmy, aby tej pamięci poświęcone były trzy dni – 3,4 i 5 kwietnia, gdyż właśnie wtedy w roku 1940 NKWD zaczęło wywozić polskich oficerów z kolejnych obozów, w celu ich zamordowania: z Kozielska, ze Starobielska i z Ostaszkowa. Jednak nasza propozycja się nie przyjęła. Dlatego 13 kwietnia 1980 roku zamówiliśmy mszę świętą za pomordowanych w Katyniu w kościele Mariackim. Ja wyciąłem w domu napis „KATYŃ” z czarnego materiału, który żona odżałowała. Napis mieliśmy umieścić na transparencie z białego płótna, który miałem złożyć w mieszkaniu Leszka Długosza przy Rynku Głównym vis a vis Kościoła Mariackie. Duży transparent miał być dobrze widoczny przez ludzi po wyjściu z kościoła. Potem planowaliśmy przejść pod studzienkę, gdzie spalił się Walenty Badylak. Ja miałem przemawiać, przygotowane mieliśmy kwiaty i świece. Aby mnie nie zamknęli (moje mieszkanie przy ul. 18 stycznia, dzisiaj – Królewskiej, było często obstawione przez SB) ja miałem wyjść z domu dzień wcześniej - o 5-ej rano 12 kwietnia i spać na mieście. Niestety zamiast o 5-ej wyszedłem około 6.30. Przed domem nikogo nie widziałem. Od razu przeszedłem na druga stronę kamienicy. Żona stała na balkonie i obserwowała, czy mnie nie zatrzymują, aby ew. powiedzieć innym, że ma mnie ktoś zastąpić. Ja pomachałem jej rękę, że wszystko w porządku. Tymczasem, gdy ona już mnie nie widziała, za rogiem, esbecja mnie aresztowała. Ulica była pusta, ale jakieś dzieci szły chodnikiem i zacząłem krzyczeć „Macedońskiego aresztują! Dajcie znać księdzu, że Macedońskiego aresztują!” Ale te dzieci chyba nie przekazały tej informacji. Zawieźli mnie na Plac Wolności, a potem do aresztu w Nowej Hucie. Wypuścili mnie dopiero wieczorem 13-ego marca. Tymczasem msza była tego dnia o 12-ej. Wiem z relacji mojej żony Jadwigi, że gdy okazało się, że mnie nie ma i nie ma transparentu Jan Franczyk wziął flagę biało - czerwoną i po mszy wybiegł z kościoła w stronę studzienki. Ale SB już na to czekało. Skoro zobaczyli, że on biegnie, to go zwinęli. Nie zdążył nawet dobiec do studzienki. Jednak ludzie z kościoła poszli w to miejsce. Poprowadziła ich Roma Kahl-Stachniewicz, która była w zaawansowanej ciąży i SB nie spodziewała się, że to ona poprowadzi ludzi i powie o Katyniu.
     W dniach 15, 16 i 17 kwietnia 1980 roku rozrzucaliśmy ulotki informujące o demonstracji w rocznicę obrony Krzyża w Nowej Hucie.
     W dniu 28 kwietnia 1980 roku zorganizowaliśmy tę demonstrację w Nowej Hucie w 20 rocznicę obrony Krzyża, o czym opowiadam w innym miejscu.
     W dniach 1 i 3 maja 1980 roku dom miałem obstawiony przez SB.
     W dniu 26 czerwca 1980 roku rano (ok. 9-ej) zostałem w domu aresztowany. Jak mnie wyprowadzano to zacząłem krzyczeć (a przed kamienica było wielu ludzi) i pokazywać esbeków palcami: „Ubecy mnie aresztują!”, „Precz z komuną!”, „Jan Paweł II!”. Potem nie chciałem wejść do samochodu. Chwyciłem się za drzwi i stawiałem opór. Oni ciągnęli mnie przez spodnie za przyrodzenie, jeden ubek włożył mi rękę do ust i ciągnął za wargę. Bili mnie po plecach. Potem się okazało, że plecy mam całe sine. W aucie jeden z tych ubeków, słynny Wróbel, mówił do mnie „Teraz ci pokażemy”. A ja tylko powtarzałem - „Ty gestapo! Ty gestapo!”. Jak przyjechaliśmy na Plac Wolności, to oni wprowadzili mnie bocznym wejściem i ja znowu zacząłem krzyczeć: „Precz z komuną!”, „Jan Paweł II”. Wtedy wzięli mnie na plecy i zanieśli na komisariat. Na korytarzu chcieli mnie bić, ale inni ich odciągnęli, widząc, że z nosa i z ust leci mi krew. Na komisariacie trochę się uspokoiłem przy takim jednym kulturalniejszym ubeku. On mnie pytał - „Panie Macedoński, czy pan będzie zawsze taki teatr urządzał?” A ja mówię - „Od teraz już zawsze!” Od tego czasu nigdy mnie już nie aresztowali w domu, tylko przesyłali mi wezwania, na które nie reagowałem. A jak mnie zwolnili i szedłem korytarzem do wyjścia, to mnie filmowali. Pewnie po to, aby mieć dowód, że żyję, bo ja byłem po zawale.
     Jak wyszedłem (ok. 13.40), to poszedłem do kościoła św. Szczepana, aby się pomodlić. Potem pojechałem na pogotowie na Łazarza, aby zrobić obdukcje lekarską. Ale ponieważ kilka godzin czekałem i nie było żadnego lekarza. To pojechałem do siebie do przychodni (przy ul. Galla) i obdukcję zrobiła mi moja lekarka. Nie bała się, bo powiedziałem jej, że nie wiem, kto mnie pobił. Gdzieś mam ten dokument lekarski.
     Potem zrozumiałem, czemu mnie zatrzymano. W tramwaju były rozrzucone ulotki o Poznańskim Czerwcu. Była właśnie rocznica powstania w Poznaniu w 1956 roku i pewnie ubecy obawiali się, że będę coś organizował...
     W dniu 23 sierpnia 1980 roku o godzinie 9-ej mieliśmy zebranie u Staszka Tora w sprawie demonstracji na Wybrzeżu. Żona nie chciała mnie puścić. Była między nami szarpanina. W końcu powiedziałem, że idę do lekarza. I rzeczywiście poszedłem. Ale od lekarza pojechałem na Cichy Kącik, stamtąd przez Lasek Wolski, na Bielany a następnie do Staszka Tora, który mieszkał przy ul. Królowej Jadwigi, na uboczu, w dużym domu. Jak szedłem przez las, to łatwo mogłem sprawdzić, że nikt za mną nie idzie. Dyskutowaliśmy o strajkach i o tym, że trzeba w jakiś sposób zaktywizować społeczeństwo Krakowa. Mieliśmy przepisane z nasłuchu w Radiu Wolna Europa postulaty stoczniowców. Przepisaliśmy je na dużą tablicę i postanowiliśmy zorganizować głodówkę w kościele Arka Pana (Matki Boskiej Królowej Polski) w Nowej Hucie. Szukaliśmy księdza Gorzelanego, ale nie mogliśmy go znaleźć. Jak sądzę UB z podsłuchu znała nasze plany i ostrzegała kurię, a kuria – księży. Postanowiliśmy, że wchodzimy do kościoła bez zgody księdza i zaczynami głodówkę. Umówiliśmy się w przykościelnym pomieszczeniu piwnicznym, które służyło jako stołówka, a także, jako prowizoryczna sypialnia dla pielgrzymów. Z tego pomieszczenia było wyjście vis a vis do Kaplicy Fatimskiej przy kościele Arka Pana. W tym pomieszczeniu nieraz spotykaliśmy się z księdzem Gorzelanym. Głodówka miała się zacząć oficjalnie 27 sierpnia.
     W dniu 26 sierpnia 1980 roku wieczorem umówiliśmy się w tym pomieszczeniu. Jak ja przyszedłem, to był już Zygmunt Łenyk. Mówił, że jak wychodził z domu, to zatrzymała go SB i pyta, gdzie idzie. A on powiedział, że do Krzeszowic. To oni go wsadzili do pociągu, który jechał do Krzeszowic. Ale Zygmunt wysiadł na następnej stacji z tego pociągu i przyjechał do Nowej Huty. Potem przyszedł Staszek Tor. Byliśmy w trójkę – dwóch starszych gości i jeden niedowidzący. Rozłożyliśmy tablicę i transparenty. Gdy spostrzegły nas młode zakonnice, to zaczęły nas wypędzać. Były bezczelne. Mówiły, że zakładają tu hospicjum, a my im szkodzimy. A ja wtedy skłamałem, że ksiądz Gorzelany kiedyś wyraził zgodę, abyśmy w tym pomieszczeniu zorganizowali głodówkę. Jednak ok. 22-ej przyszedł kościelny, powiedział, że nie ma księdza i też nas chciał wypędzić. To ja wtedy mówię, że nie wyjdziemy, że poczekamy na księdza. W końcu przyszedł ksiądz Gorzelany. Chciał, abyśmy wyszli, ale ja mówię, że nie możemy wyjść, bo nas aresztują. To on powiedział, żebyśmy zostali a rano on porozmawia w kurii. Przyszła do nas jedna stara zakonnica, która bardzo nam sprzyjała. Mówiła - „Dobrze robicie” i chciała częstować nas czekoladkami, żebyśmy mieli siłę na tę głodówkę.
     Rano przyszedł zziębnięty Mietek Majdzik, który przyszedł w nocy na piechotę ze Skawiny do Nowej Huty. Potem dołączył Jan Franczyk. Otworzyliśmy oficjalnie głodówkę.
     Każdego dnia byliśmy na mszy świętej, ale nie szliśmy wszyscy naraz, bo baliśmy się, że nam zabiorą nasze rzeczy i pozrywają napisy. Chodziliśmy na msze na zmianę. Ludzie szybko się dowiedzieli o głodówce i postulatach z Gdańska i zaczęli przynosić pieniądze dla strajkujących na Wybrzeżu. My zrobiliśmy specjalną listę, każdy się podpisywał na tej liście. Ludzie się nie bali.
     Potem 29 sierpnia 1980 roku przyjechała delegacja z Wybrzeża. Przekazali nam kompletną listę 21 postulatów (nasza z nasłuchu radiowego nie była kompletna) i wzięli od nas tekst poparcia i pieniądze. Nie było tego dużo, ale był to wyraz solidarności mieszkańców Nowej Huty ze strajkującymi stoczniowcami.
     Dnia 28 sierpnia 1980 roku przyszła do nas lekarka i powiedziała, aby nas zbadać. Po zbadaniu powiedziała, że Tor, Majdzik i ja musimy natychmiast przerwać głodówkę, bo jej kontynuacja grozi nam śmiercią. Ta lekarka była ewidentnie nasłana przez SB. Odeszła z niczym.
     Tego samego dnia przyszła tez żona Zygmunta Łenyka z informacją, że ma natychmiast zgłosić się do okulisty, bo przyspieszyli mu operacje oczu, na którą czekał od dawna. I Zygmunt przerwał głodówkę. A operację zrobili mu dopiero gdzieś za miesiąc ...
     Najbardziej dramatyczny był jednak kolejny dzień głodówki, tj. 29 sierpnia. Przyszedł wtedy ksiądz Gorzelany i powiedział, że Kuria żąda, abyśmy głodowali przed Kurią - „Tam jest dużo turystów, wycieczki, dziennikarze. Tam nasz protest będzie lepiej widoczny.” Ale my oczywiście odmówiliśmy. Potem przyszła nagle dziennikarka „Tygodnika Powszechnego” Halina Bortnowska i zrobiła nam awanturę - „Konia kują, a żabki podnoszą nóżki! - krzyczała. Dopiero Majdzik ją uspokoił, przypominając, że wraz z synem budował tę świątynię, to teraz ma prawo w niej prowadzić protest głodowy.
     W końcu 30 sierpnia przyszedł ksiądz Gorzelany i powiedział, że decyzja zapadła taka, że Kardynał Macharski daje nam rozkaz wyjścia z kościoła, a jego rozkazów mamy słuchać. Powoływał się przy tym na słowa św. Piotra o tym, że należy się modlić w domu, tak aby nikt nie widział. „Organizujcie sobie głodówkę w domu.” Tymczasem przyszedł Jurek Kuczera i powiedział, że hutnicy kontynuują strajk w Kombinacie w celu poparcia Wybrzeża. Postanowiliśmy więc przerwać głodówkę uznając, że nasz cel został osiągnięty.
     Ksiądz Gorzelany powiedział, że daje każdemu z nas po 5000 tysięcy złotych od siebie, abyśmy mieli z czego żyć. Po zastanowieniu i dyskusji wzięliśmy te pieniądze i przekazaliśmy „na drukarnię.”
     Tymczasem przyjechała Maria Dodziuk z wydawnictwa NOWA z Warszawy i dała mi znać, że będzie u nas dziennikarz z USA, aby przeprowadzić wywiad na temat naszej głodówki. Nie pamiętam z jakiej gazety był, chyba z New York Times. Około 13-ej przyszedł ten dziennikarz. Jedno z jego pytań pamiętam - :Jak pan myśli, czy rząd się zgodzi na wolne związki zawodowe?” Odpowiedziałem - „Dopiero wtedy, gdy zapewni sobie wpływy takie, aby zapewnić sobie nad nimi kontrolę.”
     Przyszła też Bortnowska i zaczęła mnie wyzywać - „Pan szkodzi Kościołowi! Przez pana ludzie siedzą w więzieniach!” A potem, po zarejestrowaniu „Solidarności” ona pracowała w Zarządzie Regionu. A rok temu słyszałem w telewizji, jak powiedziała - „No, zrobiliśmy tą Solidarność”.
     Po tym wywiadzie i po tej awanturze spokojnie wyszedłem z kościoła (koledzy poszli już wcześniej). Nikt nas nie aresztował. Gwarancje bezpieczeństwa, których udzielił nam Kardynał Macharski potwierdziły się. Idąc ulicą słyszałem przez radio, że podpisano porozumienie w Szczecinie. Ludzie ciszyli się, wiwatowali na ulicy. Mówili też, że Prymas Wyszyński się skompromitował, bo nie poparł strajków.
     W ten sposób spełniliśmy swoje zamierzenie, aby rozgrzać strajk w Hucie im. Lenina, przekazać informację o 21 postulatach i zwrócić uwagę mieszkańców Krakowa na strajki na Wybrzeżu.

 

Relację odebrał i spisał Mirosław Lewandowski, 2009 r.

 

 

 

 Materiały są dostępne na licencji CC BY 3.0 PL

Zezwala się na dowolne wykorzystanie treści

pod warunkiem wskazania autorów praw do tekstu.