Internetowe Archiwum KPN - strona glowna
najwazniejsze dokumenty kpn z l. 1979-1993
Leszek Moczulski
inne dokumenty
Historia KPN
procesy polityczne kierownictwa kpn
encyklopedia kpn
czytelnia prasy kpn
wspomnienia dzialaczy  kpn
najwazniejsze publikacje nt. kpn
historia marszow szlakiem I Kompanii Kadrowej w l. 1981-1990
forum bylych dzialaczy kpn
kontakt z administratorem

Leszek Moczulski

Lustracja

 

Piotr Plebanek - SB wobec Leszka Moczulskiego

 

Relacja z dyskusji panelowej nt. książki Piotra Plebanka

 

Wojciech Borowik (prezes SWS):
Witam wszystkich serdecznie. Szczególnie pana Leszka Moczulskiego, autora książki pana Piotra Plebanka oraz wszystkich znakomitych gości, których – jeżeli państwo pozwolicie - z imienia i nazwiska nie będę wymieniał.

Chciałbym na początek opowiedzieć swoje osobiste wspomnienie z roku 1979. Byłem związany z opozycją korowską, z Jackiem Kuroniem (jego osoba była mi bardzo bliska). Wybrałem się na zebranie założycielskie KPN pod Grobem Nieznanego Żołnierza. Wróciłem stamtąd bardzo podniecony i pod wielkim wrażeniem. Moi koledzy zaczęli się trochę ze mnie nabijać. - „Co to za kabaret ta organizacja?!” - mówili. Jest mi przykro o tym mówić, bo ci koledzy to dziś bardzo ważne osoby w naszym kraju. Wtedy rzeczywiście były tego typu emocje.

 

Fotografia ze spotkania

 

Nasza polska niepodległość ma wielu bohaterów, ale niewielu prawdziwie wielkich. Leszek Moczulski jest dla mnie jednym z twórców polskiej niepodległości i jednym z jej największych bohaterów, na równi z Jackiem Kuroniem i z Lechem Wałęsą. Jest wielką historyczną postacią niezależnie od tego, że jest także wybitnym historykiem. Jestem dumny, że możemy dziś gościć Leszka Moczulskiego!

Piotr Plebanek (autor książki „SB wobec Leszka Moczulskiego 1969-1977”):
Ta książka jest wynikiem kilkunastoletniej mojej walki z kłamstwem i z draństwem. W czerwcu 1992 obrzucono nas błotem. Mówię nas, bo wydaje mi się, że nie chodziło tu tylko o Leszka Moczulskiego, ale o wszystkich, którzy w różnych okresach należeli do Konfederacji Polski Niepodległej czy też do nurtu niepodległościowego. A poza tym jest to także sprawa prawdy historycznej i przyzwoitości. Macierewicz rzucił oskarżenie sporządzając swoją listę. On sam mówił asekuracyjnie, że to tylko zapisy archiwalne. Pamiętam taką scenę w telewizji: Leszek Moczulski i Antoni Macierewicz i Macierewicz mówi: - „Ja przecież nie powiedziałem, że pan jest agentem”. Ale niektórzy jego zwolennicy mówili inaczej. Parę lat później, pamiętam, Macierewicz patrzył w kamerę telewizyjna, a więc patrzył w oczy milionom ludzi i powiedział: - „To są agenci!”. A jeszcze kilka lat później, kiedy zapadł pierwszy, niekorzystny dla Leszka Moczulskiego wyrok, zadowolony Macierewicz mówił w mediach: - „Cieszę się, że prawda wychodzi na jaw!”. Myślę, że ucieszyli się również inni, tylko po cichu. Także ci, co robili te teczki. Od lat Macierewicz jest w pewnych kręgach autorytetem, bojownikiem o prawdę, jest człowiekiem roku. Gdzie? Przede wszystkim w tzw. „Gazecie Polskiej”. Mówię tak zwanej, bo ciągle pamiętam, jak w latach 1988-1989 przychodziłem do biura Konfederacji Polskie Niepodległej, czyli do mieszkania Krzysztofa Króla (szkoda, że go nie ma, a obiecał, że przyjdzie), gdzie pobierałem kilka gazetek KPN. Wśród nich najważniejsza była „Gazeta Polska”, wówczas główne pismo Konfederacji, jeszcze z przedwojenną winietą, co podkreślało nawiązanie do przedwojennej gazety piłsudczykowskiej. W 1992 roku ktoś nam ten tytuł zabrał i zaczął się nim posługiwać. Być może zgodnie z prawem, ale niezgodnie z przyzwoitością. I w tej tzw. „Gazecie Polskiej” można nieraz było przeczytać, że Konfederacja Polski Niepodległej należy do przeciwników lustracji (co jest sprzeczne z faktami). Zaliczano nas tam do „koalicji strachu” przed lustracją a w pewnym momencie została tam opublikowana „Lista Macierewicza”, zatytułowana „Lista agentów” i do tego dodano jeszcze podtytuł „Nazwiska donosicieli”. W tejże gazecie można też znaleźć artykuł pt. „Leszek Moczulski, budowniczy Polski Ludowej” (przy czym bardzo podobny tekst, w treści i formie, ukazał się w gazecie Urbana – nie czytam „Nie”, ale ktoś mi w pracy ten tekst podsunął).

Głos z sali:
„Może to pisała ta sama osoba?”.

Piotr Plebanek:
To oskarżenie, które padło w czerwcu 1992 krążyło i było powtarzane w pewnych kręgach. Ktoś na tym tracił, a ktoś inny zyskiwał. W pewnym okresie bardzo popularny był Jan Olszewski. Pamiętam, założył Ruch Odbudowy Polski i w roku 1995 kandydował na prezydenta RP. Ta partia głosiła zbliżone hasła do KPN (myślę, że dla elektoratu różnice były niezauważalne). Było to pod rządami SLD, a Jana Olszewskiego można było co 2-3 dzień zauważyć w telewizji, jak zwołuje konferencję prasową. Nie pamiętam, może później ktoś mi to wytłumaczy, czy było kiedykolwiek takie zdarzenie, że przywódca partii pozaparlamentarnej tak często jest w telewizji? [...]. W roku 1997 została uchwalona ustawa lustracyjna. Wydawało się, że ta ustawa porządkuje ten problem. Później jednak okazało się, że nie można skompletować składu sądu lustracyjnego i wszystko się przeciągało. Powołano jednak w końcu Rzecznika Interesu Publicznego (był jeden główny i dwóch zastępców). [...] W końcu ta ustawa zaczęła jakoś funkcjonować, rozpoczynają się procesy lustracyjne. Z listy Macierewicza oczyściło się 9 osób (niektórzy dość szybko, niektórzy trochę później). Tymczasem proces lustracyjny Leszka Moczulskiego zaczął się przeciągać. Od kolegów z Konfederacji, którzy widzieli materiały, trochę wiedziałem co jest w tych teczkach. Zacząłem więc przychodzić na rozprawy. Nie chcę opowiadać szczegółów, aby zachęcić państwa do przeczytania książki.

Fotografia ze spotkania

Chciałbym natomiast opowiedzieć parę wydarzeń późniejszych. W roku 2007 obchodzona była 30 rocznica Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Zainteresowanie w mediach, artykuły w prasie... Do kancelarii Prezydenta zaproszono cały trzon Ruchu, z pominięciem Leszka Moczulskiego (mimo, że to on prowadził konferencję prasową, na której poinformowano o założeniu ROPCiO). W „Rzeczpospolitej” redaktor Piotr Semka przypomniał różnych działaczy Ruchu i napisał mniej więcej tak: „Niejednoznaczną postacią jest Leszek Moczulski, który ma za sobą współpracę z SB, ale i więzienie w latach 80.”. Bardzo chciałbym wiedzieć, na jakiej podstawie Piotr Semka tak lekko rzuca takie oskarżenia? Może na podstawie orzeczenia sądu lustracyjnego? Ale przecież Piotr Semka, czy Piotr Bączek i inni dziennikarze z kręgów, które nazwałbym macierewiczowsko-olszewickimi, nie przejmują się orzeczeniami sądów lustracyjnych (np. w sprawie Lecha Wałęsy) i je lekceważą.

Dwa lata później taka sama rocznica (trzydziestolecie) dotycząca Konfederacji Polski Niepodległej nie wzbudziła w mediach ogólnopolskich żadnego zainteresowania. Może ktoś mi wytłumaczy – dlaczego? Ja się tylko mogę domyślać przyczyn.

W roku 2008 powstała książka Cenckiewicza i Gontarczyka o kontaktach Wałęsy z SB i ta książka wywołała burzę w mediach i dyskusje na temat jej rzetelności. Ale nikt nie zauważył, że był tam rozdział o upadku rządu Olszewskiego, w którym ponownie Konfederacja została opluta, na co nikt z dziennikarzy nie zareagował. Przypadkiem spotkałem później zarówno Cenckiewicza jak i Gontarczyka i okazało się, że żaden z nich nie czytał teczek dotyczących Leszka Moczulskiego. Nie widziałem ich też na rozprawach lustracyjnych przywódcy KPN. W przypisie do książki napisali jednak, że „Leszek Moczulski przyjął taktykę przedłużania w nieskończoność procesu lustracyjnego”. A ja na rozprawach miałem wrażenie, że to sędziowie w nieskończoność przedłużają proces.

W Polsce od ponad 20 lat nie ma cenzury, ale ciągle są wpływowe środowiska budujące na kłamstwie. Są to nie tylko środowiska postkomunistyczne, ale – niestety – również po stronie prawicy. Moim marzeniem, aby ta książka zapoczątkowała proces uzdrawiania tej sytuacji. Ktoś z IPN powinien dawno na ten temat napisać. Może ktoś z dziennikarzy powinien siew tym zająć? Przecież inne teczki były w prasie szczegółowo opisywane.

 

Paweł Rybiński:
Jestem adwokatem. Przez ponad 8 lat broniłem Leszka Moczulskiego, do momentu, kiedy udało się nam teraz w Strasburgu osiągnąć kluczowe stwierdzenie, że „proces lustracyjny nie był prowadzony na uczciwych zasadach”. Co ja państwu mam powiedzieć? Ostatnio miałem przyjemność być na prezentacji kolejnej książki dra habilitowanego Leszka Moczulskiego a o nim samym można byłoby powiedzieć bardzo dużo. Ja chciałbym się skupić na osobie autora książki. Poznałem go w tym samym czasie, co Leszka Moczulskiego. Było to w roku 2003, gdy przejąłem obronę po Piotrze Andrzejewskim (obecnym senatorze PiS). Za każdym razem, jak spotykałem Leszka Moczulskiego, to spotykałem Piotra Plebanka. Nie pamiętam, żeby w sądzie była sytuacja, że na rozprawie lustracyjnej pana Piotra by nie było. Mówię to dlatego, że autor bardzo celnie poruszył kwestię metodyki historyka. Jeżeli ktoś się mieni historykiem (a nie prawnikiem – podkreślam) i formułuje ocenę czyjejkolwiek taktyki procesowej, to jest obskurantem. Pan, panie Piotrze, miał pełne prawo, aby ta książkę napisać. Książka jest bardzo kompetentna, jest świadectwem bardzo dobrego „czucia” tego, w czym ja uczestniczyłem w inny sposób.

Pewnie nie wszyscy państwo wiecie, ale problem dotyczący Leszka Moczulskiego (ale nie tylko jego, tylko w ogóle procesów lustracyjnych), polegał na tym, że na początku pojawiali się dziennikarze, parę zdjęć i zamykały się drzwi [sali sądowej]. A za tymi drzwiami działy się rzeczy, o których ja nie mogłem wówczas powiedzieć ani słowa, bo naruszyłbym tajemnicę państwową, narażając się na odpowiedzialność karną. To zostało w pewnym momencie uchylone nową ustawą lustracyjną. Ale wtedy absolutnie nie było możliwości publicznego bronienia racji związanych z Leszkiem Moczulskim czy z innymi osobami publicznymi (bo ja zajmowałem się nie tylko tym jednym procesem lustracyjnym). W procesie Leszka Moczulskiego (i tu odsyłam do tej książki) została zachwiana kardynalna zasada dotycząca źródeł osobowych, prowadzonych przez funkcjonariuszy SB. Otóż funkcjonariusze SB w 99 przypadkach na 100 przychodzili [do sądu] i mówili: - „Ależ skąd! To nie był agent! W ogóle nie ma o czym mówić!”. Tylko w przypadku Leszka Moczulskiego (nie znam innej, podobnej sytuacji) byli funkcjonariusze SB powiedzieli, że prowadzili osobę lustrowaną i właśnie w ten sposób [jak to wynika z akt].

Fotografia ze spotkania

Ja nigdy nie byłem zwolennikiem KPN i nie chcę się odnosić do spraw politycznych. Chce tylko powiedzieć, że w stosunku do Leszka Moczulskiego całe postępowanie lustracyjne doprowadziło do śmierci cywilnej. Nie chcę używać słowa „zbrodnia”, bo ono nie byłoby adekwatne. Odnoszę się tylko do dziedziny, w której mam kompetencje, czyli do kwestii stricto prawnych [...]. Otóż Leszka Moczulskiego sądził trzy razy ten sam sędzia! Ten sędzia najpierw uznał winę badając akta Leszka Moczulskiego, następnie uchylił wyrok uniewinniający Leszka Moczulskiego a w końcu uprawomocnił wyrok skazujący! A my wychodząc przed salę nie mogliśmy o tym mówić! Ten wątek podjął pan Plebanek w swojej książce. Teraz można przeglądać te akta i można zacząć stawiać bardzo istotne pytania, które postawił autor książki. To nie są tylko pytania o przyzwoitość (bo to jest kwestia oceny moralnej), to są pytania o funkcjonowanie państwa. Czy na podstawie jednego podpisu można zaprzeczyć siedmiu latom spędzonym w komunistycznym więzieniu? Czy można dać wiarę funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa, którzy w sposób płatny korumpowali ludzi, czy też dać wiarę działaczom opozycji, którzy zeznawali mniej więcej w ten sposób: - „Myśmy nie popierali Leszka Moczulskiego, jego droga polityczna była inna niż nasza, mieliśmy inny pomysł na ten świat, ale nam się absolutnie nie mieści w głowie, aby Leszek Moczulski mógł być agentem. Spójrzcie na jego życie!”. To jest fundamentalne zagadnienie!

Leszek Moczulski w chwili, w której rozpoczął ten proces w wyniku swojego wniosku, był czynnym działaczem politycznym. Dziś jest historykiem, piszącym doskonałe, acz niezmiernie grube książki. Ale wtedy był człowiekiem, który miał na pewne rzeczy wpływ. Mógł przez te lata prowadzić działalność publiczną. Tymczasem niezgodne z prawem (jak stwierdzono w Strasburgu) działania organów państwa, a w szczególności sądów, uniemożliwiły mu to. Fundamentalna sprawa, na którą zwraca uwagę książka Piotra Plebanka, to kwestia, czy my jesteśmy państwem prawa? Odsyłam więc do tej książki.

Metoda Macierewicza, sprawdzona na Leszku Moczulskim, to była metoda która się również sprawdzała na słynnej weryfikacyjnej liście Macierewicza. Broniłem ludzi z tej listy. Cała ta metoda opierała się na zasadzie: „Ja wiem, ale nie powiem. Inni też wiedzą, więc tak musi być”. Konstrukcja obu tych oskarżeń jest dokładnie taka sama. I jeżeli poważni historycy (nie chcę nikogo obrażać) nie odniosą się do źródeł, to będziemy żyli w takim koślawym, postpeerelowskim państewku.

Pytanie z sali:
W jaki sposób uzasadniano fakt, że funkcjonariusze SB zeznawali tylko na utajnionych rozprawach?

Paweł Rybiński:
Uzasadnieniem był przepis, wedle którego zeznania odnoszące się do dokumentów stanowiących tajemnicę państwową lub służbową, mogą być odbierane tylko na niejawnych posiedzeniach sądu. Kompetentne organy mogły tę tajemnicę uchylić.

Grzegorz Wołk:
Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem mecenasem. Mam wiele zastrzeżeń do tej książki.

Historia teczek TW „Lecha” zaczyna się od roku 1992. Bez tych wydarzeń śmiem twierdzić, że rozmowa na temat agenturalności, czy domniemanej agenturalności [Leszka Moczulskiego] byłaby zupełnie inna. Od tamtego czasu dyskusja na ten temat rządzę emocje, które uniemożliwiają rzeczową rozmowę na ten temat.

Dość sporo czasu poświęciłem na przeglądanie akt SB, chociaż akurat akt TW „Lecha” najmniej, bo ja zajmuję się historią Konfederacji Polski Niepodległej i największym moim zainteresowaniem cieszyły się sprawy operacyjne: „Oszust” (to był kryptonim, pod którym Leszek Moczulski był rozpracowywany) i „Oszuści” (kryptonim, pod którym rozpracowywano Leszka Moczulskiego, jego żonę i Krzysztofa Króla, czyli najważniejsze osoby w Konfederacji). Pan Moczulski był rozpracowywany jeszcze pod dwoma kryptonimami, ale te sprawy się nie zachowały. Jedna miała kryptonim „Rogacz”, druga - „Lin” (podejrzewam, że ta druga to był kryptonim małej sprawy, prowadzonej przez biuro B, zajmujące się obserwacją mieszkania pana Moczulskiego; te dokumenty, które się zachowały, świadczą, że to była sprawa prowadzona na zlecenie głównych jednostek, które zajmowały się rozpracowaniem KPN).

Wracając do samej teczki TW „Lecha”. Nie wiem czy państwo wiecie, ale teraz tysiące funkcjonariuszy SB, którym obniżono emerytury odwołują się do sądu. A każdy funkcjonariusz, który rozpracowywał opozycję i odbierał donosy musiał przejść trzyletnią szkołę oficerską w Legionowie (obecnie tam się mieści centrum szkolenia policji a wtedy to była szkoła oficerska dla funkcjonariuszy SB). I sądy na podstawie obecnie obowiązujących przepisów prawa orzekają, że oni w trakcie tej trzyletniej szkoły nie służyli w SB, co jest nawet sprzeczne z wewnętrznym regulaminem tej szkoły. A przecież żaden poważny historyk nie będzie twierdził, że to nie była szkoła Służby Bezpieczeństwa. Tak że kwestie prawne to jest osobna sprawa. Podobnie jest w przypadku teczek.

Analiza zewnętrzna tego źródła [czyli teczek TW "Lech"], czyli wszelka dokumentacja ewidencyjna prowadzona przez Służbę Bezpieczeństwa, z punktu widzenia historyka (nie prawnika), [dowodzi, że to są teczki autentyczne]. Dokumentacja ewidencyjna, system ewidencjonowania tych wszystkich dokumentów przez SB, uniemożliwia całkowite podrobienie teczek, bez pozostawienia jakichkolwiek śladów. Nie jest możliwe, aby te teczki powstały w okresie późniejszym, niż to zaewidencjonowano.

Fotografia ze spotkania

Co innego, to analiza wewnętrzna, czyli ocena zawartości tych teczek. Nie przeglądałem bardzo dużo teczek [tajnych współpracowników] (nie setki, ani nie tysiące), ale liczba teczek, które widziałem pozwala mi na wyciągnięcie pewnych wniosków. W moim odczuciu teczka TW „Lecha” to jest bardzo dziwną dokumentacją. Na podstawie tych dokumentów nie można powiedzieć, że Leszek Moczulski był agentem Służby Bezpieczeństwa w klasycznym znaczeniu (jak np. Maleszka). Natomiast kwestia kontaktów pana Moczulskiego z SB przez niego samego jest opisana. Pan Moczulski napisał książkę, w której bardzo obszernie się z tego tłumaczy. Dla historyka jest to optymalna sytuacja. Jeżeli wymogi postępowania lustracyjnego sprawiły, że o pewnych rzeczach nie mógł pisać, to teraz może się do tego odniesie, o co bardzo proszę.

Dobrze, że ta książka powstała. To jest niestety dopiero pierwsza książka na ten temat, która w szerszym stopniu omawia kwestię agenturalności czy domniemanej agenturalności Leszka Moczulskiego. Tyle lat minęło i nikt się tym poważnie nie zainteresował. Pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, że oryginalne teczki znalazły się w archiwum IPN dopiero pod koniec zeszłego roku, czyli dopiero teraz mają możliwość korzystać z oryginałów (wcześniej były dostępne tylko mikrofilmy). Z mojej wiedzy wynika, że jestem chyba jedynym historykiem, który bada historię KPN w zakresie ogólnopolskim. Wiem, że są prowadzone badania lokalne. Powstają prace o Konfederacji, na przykład na Lubelszczyźnie przygotowywana jest praca doktorska na ten temat. Bardzo dobrze, że te prace powstają.

Według mnie akta SB przechowywane w IPN są i pozostaną jednym z najważniejszych źródeł, na podstawie których będą powstały prace dotyczące opozycji. Co nie znaczy, że nie zawierają błędów. Prosty przykład. W jednym z dokumentów pojawia się nazwa organizacji, w której podobno działał pan Moczulski, o nazwie „Wspólnota”. Miała ona istnieć przed nurtem niepodległościowym.

Leszek Moczulski:
Istniała, tylko ja w niej nie działałem.

Andrzej Friszke:
Nie istniała. Nie istniała.

Leszek Moczulski:
Chodzi o „Ruch”, tylko, że to jest nazwa bezpieki.

Grzegorz Wołk:
Gdyby taka organizacja istniała, to musiałaby pojawiać się w dokumentach SB częściej. Musieliby to sprawdzać, uruchomić agenturę, wypytywać o nią. Ja spotkałem tylko jeden dokument, w którym ta nazwa się pojawia. Są to dokumenty, w zespole teczek, dotyczących najważniejszych opozycjonistów w PRL, które w latach 80. z różnych komórek organizacyjnych SB zamówiło Biuro Studiów i Analiz (bardzo elitarna komórka SB zajmująca się inwigilacją najważniejszych opozycjonistów). Przykładowo przy Kornelu Morawieckim jest tam jeden dokument, co nie jest wyznacznikiem zainteresowania. Przy Leszku Moczulskim jest tych dokumentów kilkanaście, w tym jeden, w którym pojawia się nazwa „Wspólnota”. I to jest dokument datowany na 1989 roku. A w sprawach „Oszust” i „Oszuści” nie ma śladów tej organizacji.

Andrzej Friszke:
Widziałem kilkanaście dokumentów, w których pojawia się nazwa „Wspólnota”. To są dokumenty z lat 1975 – 76. Rozmawiałem z ludźmi, którzy tam są wymieniani, że działali w tej organizacji, m.in., Andrzeja Czumę pytałem o to. Nic takiego nie istniało. SB nadała tę nazwę środowisku, do którego należeli głównie działacze dawnego „Ruchu” oraz działacze duszpasterstw akademickich, z którymi oni utrzymywali wówczas kontakty. Jako „Wspólnota” pojawia się Bogdan Borusewicz, Maciej Grzywaczewski... To jest tylko takie wyobrażenie bezpieki, że coś tam jest i pod tym hasłem oni szukali kontaktów między tymi ludźmi.

Grzegorz Wołk:
Świadomie mówię o okresie późniejszym, bo zdarzają się przypadki, że nawet poważne osoby twierdzą, że współpraca Leszka Moczulskiego z SB trwała i w okresie istnienia Konfederacji. Nie ma żadnego, powtarzam żadnego odzwierciedlenia w dokumentach i dla każdego historyka, który się tym zajmuje jest to oczywiste.

I tu moja uwaga do autora, że chociaż zamieścił dokumenty ze spraw „Oszust” i „Oszuści”, to jednak nie zajął się opisywaniem dokumentów z okresu późniejszego. A to jest jest, moim zdaniem wybiórcze potraktowanie tematu. Osoba Leszka Moczulskiego zasługiwałaby na zbiorcze ujęcie.

Bardzo zdziwiłem się, jak przeczytałem w książce Piotra Plebanka, że na rozprawie lustracyjnej Restytut Staniewicz potwierdził istnienie nurtu niepodległościowego i że w nim działał w taki sposób, jak to przedstawia w swoich książkach Leszek Moczulski. Znam jedną relację Staniewicza, z kwietnia zeszłego roku, gdzie on już był mocno schorowany (obecnie niestety już nie żyje), gdzie on bardzo ostrożnie mówi o kwestiach nurtu niepodległościowego. Zresztą prof. Friszke w swojej książce też powołuje się na relację Staniewicza, zebraną dużo lat wcześniej i tam również kwestia nurtu niepodległościowego jest potraktowana z dużym dystansem.

 

Leszek Moczulski (niestety kłopoty z mikrofonem oraz uliczny hałas, który dobiegał przez otwarte z powodu wysokie temperatury okna spowodowały, że początkowy fragment nagrania tego wystąpienia jest słabej jakości):
Nie chcę tutaj zajmować się sprawą zasadniczą i merytoryczną i nie będę przedstawiać argumentów dotyczących rozpraw, ponieważ w tej chwili czekamy na dokumenty strasburskie i sprawa wraca do Sądu Najwyższego […]. Mam nadzieję, że tym razem nie będzie to trwało tak długo. Metoda [którą stosował sąd lustracyjny polegała na tym], że posiedzenia trwały nie dłużej niż 2 godziny i odbywały się średnio raz na 3 miesiące (4-5 razy w roku). Ilość posiedzeń była dużo większa niż ilość godzin, które sąd tej sprawie poświęcił. Sądzę, że teraz nie będzie się to odbywało w takim trybie i będziecie mogli państwo [na sali sądowej] poznać argumenty moje i mojego obrońcy, ale także prokuratora...

Jest parę innych kwestii, do których chcę się odnieść.

Tutaj padło określenie „koalicja strachu”. „Koalicja strachu” przed ujawnieniem wstydliwych faktów dotyczących opozycji demokratycznej. I nie tylko opozycji demokratycznej, bo paru ludzi, którzy po roku 1989 zaczęło odgrywać rolę w polityce wcześniej z opozycją demokratyczną miało niewiele wspólnego a związek z „Solidarnością” mieli raczej jako specjaliści, fachowcy, a nie jako działacze [...]. [W czerwcu 1992] chodziło o jakieś wątpliwe „zakamarki” różnych ludzi, nie tylko tych, którzy czynnie walczyli z komuną. A kiedy powstała „koalicja strachu”? Otóż „koalicja strachu” powstała w styczniu 1992 roku, tuż po tym, jak został wybrany Sejm I kadencji, pierwszy Sejm wybrany rzeczywiście w wolnych wyborach. Sejm 1989 roku został wybrany wolno, tzn. ludzie głosowali bez żadnego przymusu, tylko że podział mandatów nastąpił przed wyborami. W Sejmie wybranym w 1991 roku była wielka przewaga prawicy i wielka nadzieja, że ta prawica skończy definitywnie okres PRL. Mieliśmy w tej koalicji różne poglądy i te różnice spowodowały, że popieraliśmy powstanie rządu Jana Olszewskiego, ale w tym rządzie nie byliśmy. Przewaga prawicy w tym Sejmie była ogromna, była mniej więcej jak 2 do 3, blisko 3/4. W styczniu 1992 w Sejmie powstała "koalicja strachu", która odrzuciła ustawę o Restytucji Niepodległości Rzeczypospolitej. Ustawę, która nie tylko zrywała ciągłość prawną z PRL, aby nie było takich sytuacji, z jakimi dzisiaj mamy do czynienia, np. w jakiejś sprawie z Kościołem, że obowiązuje prawomocny wyrok sądu z roku 1950 i nie można go podważyć. Chodziło także o to, aby zerwać ciągłość polityczną, kadrową z PRL i dokonać pełnego rozliczenia. Rozliczenia nie za fikcyjne "kłamstwo lustracyjne", tylko żeby dokonać materialnego rozliczenia ludzi za czyny, których dokonywali. I ta ustawa została odrzucona olbrzymią większością. Tylko dwa kluby (Solidarności i KPN) głosowały za nią. To był dzień hańby polskiego parlamentu. Wtedy zadziałała „koalicja strachu”. I wkrótce potem sprawę prawdziwych rozliczeń zamknięto, natomiast trwa wykorzystywanie dość szczególnie traktowanych rozliczeń do walki politycznej w III Rzeczpospolitej. Jeżeli dzisiaj mamy kłopoty najprzeróżniejsze od pociągnięcia komunistycznych zbrodniarzy do odpowiedzialności karnej, aż po emerytury ubeckie, to tylko dlatego, że „koalicja strachu” odrzuciła ustawę o Restytucji Niepodległości w pierwszym czytaniu, tzn. stwierdziła, że tym tematem Sejm nie będzie się zajmował.

Fotografia ze spotkania

Przechodzę do książki. Przeczytałem ją z dużym zainteresowaniem. Przeczytałem ją dopiero po jej ukazaniu się, chociaż dostałem wcześniej ją w wersji elektronicznej. Ale wcześniej nie chciałem jej czytać, bo bym miał zapewne jakieś uwagi, a zależało mi na tym, żeby ta książka się ukazała bez żadnego mojego wpływu. Ciekaw byłem, jak wyglądał ten proces w oczach człowieka silnie związanego z Konfederacją, ale człowieka który tak, jak każdy inny mógł śledzić proces. A mógł go śledzić tylko wtedy, gdy wszedł na salę i słuchał. I ta książka – jak to już powiedział pan mecenas - jest zapisem człowieka, który uważnie śledził proces w jego jawnej części. W związku z czym w tej książce nie ma wszystkich podstawowych dowodów, które zostały ujawnione w sądzie. Jest tutaj nawet reprodukcja jednego z dowodów, tylko skąd autor mógł wiedzieć, że to jest dowód? Oficer Służby Bezpieczeństwa, który miał mnie prowadzić w roku 1976, niejaki Owczarek, a na pewno prowadził sprawę przeciwko mnie, sporządził analizę sprawy i napisał, że „o Moczulskim przed 1977 roku niestety nic nie wiemy”. Czyli nic nie wiemy o Moczulskim w 1976. A miał mnie wtedy prowadzić. To jest jeden z tych dowodów, ale nie wyeksponowany. Jeżeli państwa będzie to interesowało i pojawicie się na moim procesie, to liczne inne dowody fałszerstw się okażą.

Jest parę kwestii ogólnych. W tej chwili mówię, nie jako osoba, która ma proces lustracyjny, czy która prowadziła działalność polityczną, ale jako profesjonalny historyk, który badawcze prace historyczne prowadzi przeszło pół wieku. Pierwszą pracę doktorską napisałem w połowie lat 50. Bardzo wysoko została oceniona przez prof. Stanisława Herbsta. Nie mam tej pracy. Wtedy jej też nie obroniłem, ponieważ zostałem aresztowany. Do wyjaśnienia tę pracę skonfiskowała mi bezpieka i nie zwróciła. Może się kiedyś znajdzie w aktach. Tytuł jej był następujący - „Relacje pomiędzy kompaniami kurlandzkimi i mołdawskimi w latach 1600-1622”. Było to około 350 stron maszynopisu.

Jako profesjonalny historyk mogę powiedzieć, że teza badawcza: „Akta bezpieki są wiarygodne, bo przecież nie oszukiwaliby samego siebie” to jest czysty prezentyzm i to prezentyzm bardzo naiwny, który może być głoszonej tylko wtedy, kiedy nie zna się literatury polskiej i europejskiej, dotyczącej korzystania z zapisków policyjnych. Cóż to są akta bezpieki? To są spisane przez bezpieczniaka informacje, które do niego docierają, które on zapisuje albo utrwala w inny sposób. Utrwala je w taki sposób, w jaki potrafi je zrozumieć. Jeżeli jest półanalfabetą, to z błędami ortograficznymi. Ale nie te błędy ortograficzne są najważniejsze. Najważniejsze jest, że on nie rozumie rzeczy istotnych oraz to, że on tych informacji wcale nie weryfikuje. One je tylko zapisuje dla swojej pamięci. Czy będziemy badali akta morderstwa, szpiegostwa czy lustracyjne, to mamy do czynienia z materiałem, który nie jest materiałem wiarygodnym. Policjant wszystko musi zapisać, czego się dowiaduje, bo nie wie, co mu będzie potrzebne.

W IPN i poza IPN ukazują się dobre, a nawet wybitne prace z wykorzystaniem tych akt, ale wykorzystaniem zgodnym z warsztatem historycznym. Ostatnio ukazała się taka książka, chyba praca habilitacyjna na Uniwersytecie Szczecińskim, dotycząca Ruchu Młodej Polski, w której jest wykorzystanie materiałów IPN-owskich i to jest świetna praca.

Natomiast błędne jest przekonanie, które jest u niektórych historyków IPNowskich, którzy niestety nie mają zielonego pojęcia o warsztacie historyka (jak się kończy studia historyczne, to wcale nie znaczy, że się ma warsztat naukowy), otóż błędne jest przekonanie, że cała wiedza o opozycji demokratycznej jest w aktach bezpieki. Byłem na sesji naukowej dotyczącej Konfederacji Polski Niepodległej w Łodzi i młody historyk, który bardzo dokładnie zajął się aktami, które tam były (tj. tymi, które ocalały, a przecież nie wszystko ocalało), powiedział, że w takim a takim okresie KPN nie przejawiał żadnej działalności ponieważ 5 ludzi, którzy zdaniem bezpieki należeli do KPN nic nie robiło. Natomiast o facecie, który założył w Łodzi największą kapeenowską drukarnię, która pracowała nie tylko dla KPN, ale i dla Solidarności, z bardzo dużym kolportażem w całym kraju, w aktach SB jest tylko stwierdzenie następujące: „Jest to człowiek zupełnie niegroźny”. To jest wiedza bezpieki!

Znam trochę akt SB. Na pewno nie tyle, ile znają historycy, którzy pracują w IPN. Nie znam nawet wszystkich akt, które mnie dotyczą, a tylko te, które mi się udało ściągnąć do procesu lustracyjnego. Ale np. sąd się nie zgodził, aby udostępniono mi akta SOR „Oszuści” (wedle zapisów w kartotece sprawa ta została zarejestrowana we wrześniu 1979). Na podstawie tej mojej wiedzy mogę powiedzieć jedno – bezpieka była wyjątkowo źle pracującą służbą. Myśmy to zauważyli jeszcze w PRL. Ona była groźna, bo mogła spowodować bardzo nieprzyjemne skutki dla delikwenta, aż po tajemnicze śmierci. Ale jako służba, która powinna zwalczać podziemie, ona była bardzo słaba. W okresie opozycji demokratycznej, gdy zasady konspiracji były już przestrzegane bardzo słabo, to ta służba nie łapała tego co najważniejsze. Ich interesowało kto, kiedy, gdzie, z kim się spotka, gdzie można jakąś drukarnię złapać. Ale tego co najważniejsze, nie potrafili uchwycić [...]. Większość funkcjonariuszy SB nie potrafiło tego zrozumieć. Wiedzieli, że jakiś człowiek jest bardzo niebezpieczny, ale nie wiedzieli dlaczego on jest niebezpieczny. Było tak, mimo tego, że takie materiały nie były trudne do uzyskania.

Czy bezpieka fałszowała cała akta? Wystarczy sięgnąć do okresu, kiedy ona była najgroźniejsza, czyli do lat 50. Wtedy produkowano całe akta, na podstawie których skazywano ludzi na karę śmierci. Skazywano ich na podstawie fałszywych akt. Służba Bezpieczeństwa to nie była tylko policja, która sporządzała niewiarygodne zapiski. To była przede wszystkim zbrodnicza organizacja. Jeżeli uznali kogoś za wroga, to uważali, że można go zlikwidować. Jeżeli było to możliwe, to najlepiej zlikwidować go fizycznie. Jeżeli nie można było zabić, to chociaż zniszczyć mu zdrowie, a także – to już pod koniec – usiłowali zniszczyć ludzi moralnie [...]. Te fałszerstwa pojawiają się na każdym kroku. Nieraz to nie jest informacja sfałszowana przez bezpieczniaka, ale to jest fałszywa informacja, którą on dostał i zapisał. Ale obok tego były fałszerstwa, bowiem były do akt wpisywane pomówienia. Cały stalinowski system polegał na tym, że nie wystarczy skazać jakiegoś Kamieniewa, za to, że zdradzał Kraj Rad, ale trzeba było usunąć wszystkie te papiery, które przeczyły tej zdradzie i zostawić w archiwach tylko te papiery, które to oskarżenie potwierdzały. Jeżeli panowie dzisiaj w IPN sięgacie do akt SB i przyjmujecie z wiarą wszystko to, co w nich jest zapisane, to równie dobrze może przyjąć za prawdę, że Trocki od samego początku był agentem japońskiego wywiadu! Te akta mają dokładnie taką samą wartość! […].

W latach 70. ukazały się dwie książki majora Służby Bezpieczeństwa (już nie pamiętam nazwiska, nieważne), jedna o podziemiu zbrojnym AK w Kieleckiem w czasie II wojny światowej, a druga o podziemiu zbrojnym po wojnie. I tam było napisane, z pełnym aparatem naukowym, z odwołaniem się do różnych akt archiwalnych, że poszczególni ludzie z AK byli agentami Gestapo. Okazało się, że niektórzy z tych ludzi żyli. I ci ludzie zaczęli protestować. Mówili: - „Jak to? Zostałem zrehabilitowany w sądzie!”. Ci ludzie wystąpili wtedy do sądu o ochronę dóbr osobistych. I okazało się, że akta sądowe z procesów rehabilitacyjnych zostały już zniszczone, bo minął termin ich przechowywania. Natomiast zachowały się wyłącznie te sfałszowane akta UB.

Miałem w ręku kartę E-15 (to jest karta sprawdzająca, każdy bezpieczniak, jak mu się ktoś nowy pojawiał w sprawie, to na tym druczku wysyłał pytanie o tego delikwenta, co o nim wiadomo). Była to karta oficera Armii Krajowej. Karta wystawiona w siedemdziesiątym którymś roku. I co tam było, na tej karcie? Tam było tylko jedno stwierdzenie – skazany przez rejonowy sąd wojskowy za wydanie Niemcom dwóch oddziałów partyzanckich z dekretu z września 1944 o ściganiu przestępców hitlerowskich. Jeżeli bezpieczniak w latach 70. dostał taką kartę, to nie miał powodu, aby zatajać taką interesującą informację i ją ujawniał. A w aktach bezpieki nie znajdzie się stwierdzenia, że to wszystko zostało sfałszowane.

Kiedy ja miałem zostać aresztowany we wrześniu 1980, zebrało się kierownictwo MSW, żeby omówić sprawę wykonania sowieckiej decyzji o moim aresztowaniu. I tych paru generałów zastanawiało się, co zrobić, żeby osłabić ewentualne protesty, które może wywołać moje aresztowanie. I mówią, że trzeba znaleźć materiały, które pogrążą Moczulskiego moralnie i które można będzie przekazać Episkopatowi i doradcom powstającej Solidarności. Widocznie wtedy takich materiałów nie mieli. Czy nikt w kierownictwie MSW w 1980 roku nie wiedział, że ja miałem być agentem parę lat wcześniej? Wtedy się zgłosił gen. Pożoga i powiedział: „Ja sfałszuję!”. To znaczy, ściślej rzecz ujmując, powiedział: „Potrzeba mi tydzień, żeby w aktach znaleźć dowody, że Moczulski jest agentem zachodniego wywiadu”. Okazało się, że tydzień to było za długo, bo potrzebowali mnie zamknąć wcześniej. Więc już po trzech dniach Pożoga przyszedł na zebranie i powiedział: „Znalazłem w aktach, że Moczulski jest agentem jakiejś tam służby”. Potem te akta znalazły się na procesie KPN. Sędzia nie chciał ich nawet wziąć do ręki. Prokurator zresztą też. W żargonie SB nie mówi się: - „Ja sfałszuję”. Mówi się: - „Ja odnajdę”.

Tysiące ludzi zostało skazanych nie tylko pod fałszywymi zarzutami, ale przygotowano przeciwko nim obszerne materiały, które miały potwierdzać te fałszywe zarzuty. A wszystkie inne dokumenty, łącznie z aktami procesów rehabilitacyjnych zostały zniszczone. Jak więc można dziś mówić, że oni nie oszukiwali samych siebie?

Paweł Rybiński:
Przepraszam, ale ja już będę musiał się pożegnać. Jedna tylko uwaga do wszystkich, a szczególnie do historyków, którzy będą chcieli się zająć sprawą Leszka Moczulskiego, serdecznie polecam moment, w którym przesłuchujemy ostatniego archiwistę SB, który składał akta „Lecha” do archiwum. Funkcjonariusz Piesto do protokołu sadowego powiedział rzecz następującą: „Akta, które są przede mną, to nie są akta, które złożyłem do archiwum (mimo, że później już nie ma adnotacji, że ktokolwiek miał do tych akt dostęp). Ja miałem inny sposób szycia, ja te akta inaczej klasyfikowałem. Inaczej przystawiałem pieczęci, itd.”. To umacnia tę tezę, którą w tej chwili wywodzi Leszek Moczulski. Nie chodzi o to, że te akta były częściowo falsyfikowane. Oni byli w stanie rzeczywiście sfalsyfikować całość akt. I z tą myślą muszę państwa zostawić, gdyż muszę już iść.

Głos z sali (Sokolewicz):
Czy można zadać panu pytanie?

Paweł Rybiński:
Tak, oczywiście.

Głos z sali (Sokolewicz):
Kogo pan jeszcze bronił w procesach lustracyjnych?

Paweł Rybiński:
Nikogo już nie broniłem.

Głos z sali (Sokolewicz):
Kogo pan w takim razie reprezentuje?

Paweł Rybiński:
Tego panu powiedzieć nie mogę.

Głos z sali (Sokolewicz):
Czy reprezentował pan oficerów WSI?

Paweł Rybiński:
To akurat mogę panu powiedzieć. Nie reprezentowałem oficerów WSI.

Głos z sali:
A...
Y...
Dlaczego pan nie może powiedzieć?

Paweł Rybiński:
Dlatego, bo poważnie podchodzę do mojego zawodu. Gdyby pan do mnie przyszedł po poradę lub analizę pewnych faktów, chciałby pan ode mnie pomocy prawnej, to żadna ludzka siła (poza torturami, jakbym się okazał słaby) nie może zmusić mnie do powiedzenia, co pan chciał ze mną załatwić. To jest elementarna zasada etyki adwokackiej. Powiem panu więcej. Niektórych obron nie przyjąłem, bo stwierdziłem, że żądania są takie, jakim ja nie jestem w stanie sprostać. Ale ja nie jestem od oceniania. Od oceniania jest sąd.

Bardzo dziękuję za zaproszenie! Do widzenia!

Leszek Moczulski:
Jak można powiedzieć, że Służba Bezpieczeństwa nie oszukiwałaby sama siebie? Proszę przeczytać wystąpienie Gierka na którymś tam plenum Komitetu Centralnego na jesieni 1976. Można się dowiedzieć z wiarygodnych ust, że „MSW oszukało nas, gdy chodzi o badanie nastrojów społecznych i doprowadziło do wydarzeń czerwcowych”.

Na czym polegało funkcjonowaniu ustroju tzw. socjalistycznego? Od dołu do góry wszystkie sprawozdania były poprawiane! Co więcej, wszyscy o tym wiedzieli i aprobowali! I na tej podstawie podejmowano decyzje.

Głos z sali:
A dzisiaj nie?

Leszek Moczulski:
Ja nie mówiłem o Polsce dzisiejszej. Ja mówiłem o Polsce komunistycznej. Polska komunistyczna była od początku do końca oparta na oszustwie. Jak napisał kiedyś trafnie Romek Szeremietiew: „Najpierw ukradli nam wolność, a potem, po kolei, wszystko inne”.

Akta Służby Bezpieczeństwa, jak wszystkie pozostałe akta policyjne, są na pewno źródłem, które należy wykorzystać. Tylko należy je potraktować tak, jak się traktuje, po pierwsze, zapiski policyjne, a po drugie, materiały wytworzone przez zbrodniczą organizację. Bo jeżeli się tego nie uwzględni, jeżeli się je czyta bezkrytycznie i na dodatek się jeszcze wierzy, że bezpieka miała pełną wiedzę, to wychodzą albo fałszerstwa albo [niewyraźne słowo].

Piotr Plebanek nie miał dostępu do tego, co działo się na rozprawach tajnych. A tam ujawniono wiele ciekawych rzeczy. Przeciwko mnie SB prowadziła rozmaite sprawy operacyjne, m.in. sprawę o kryptonimie „Lin”. Sprawa „Lin” polegała m.in. na obserwacji mieszkania, włamywania się do tego mieszkania, zdobywania kluczy itp. Facet, który to robił i prowadził sekcję wykonawczą zeznawał przed sądem. Materiały tej sekcji wykonawczej zachowały się. Ale właściwa sprawa „Lin”, Sprawa Operacyjnego Rozpracowania „Lin”, w związku z którą przeprowadzano rozmaite akcje wykonawcze, ta sprawa została założona zimą 1972-1973. Nastąpiło to zaraz po tym, jak ogłoszono w „Życiu Warszawy”, że Moczulskiego należy pociągnąć do odpowiedzialności karnej, za wydanie antyradzieckiej książki pt. „Wojna Polska”. Akta tej sprawy zostały zniszczone. Sprawę „Lin” prowadził ppor. Owczarek, który rzekomo miał mnie prowadzić. Podejrzewano, zresztą trafnie, że na mojej maszynie do pisania napisany był jeden z listów protestujących przeciwko zmianom konstytucji w 1976 – tzw. list suwerennościowy. W ramach sprawy „Lin” postanowiono włamać się do mojego mieszkania, aby porównać czcionkę mojej maszyny z posiadanym przez SB listem, który był kolportowany. Sprawdzono i ustalono, że ten list rzeczywiście był napisany na mojej maszynie. To była wczesna wiosna roku 1976. Materiały porównawcze do tych badań brane były z teczki Moczulskiego, ekspertyza została włożona do teczki Moczulskiego. Tylko że dziś tych akt nie ma! Nie ma także paru innych akt, które mnie dotyczyły.

Teczka TW „Lecha” została sporządzona głównie w oparciu o materiały zebrane do sprawy prowadzonej przeciwko Marianowi Barańskiemu. Sprawa ta prowadzona była od roku 1962 do roku 1990. Z dużą intensywnością (sądząc po teczkach „Lecha). W roku 1990 teczki do sprawy Mariana Barańskiego (w liczbie jeden) zostały zniszczone. Marian Barański rozmawiał w kawiarniach z wszystkimi ludźmi związanymi z opozycją w Warszawie, co było podsłuchiwane przez SB. Za okres 1962-1990 (czyli za 28 lat) zebrała się tego jedna teczka. Co się stało zresztą akt? Moim zdaniem reszta akt została zużyta na robienie innych akt.

Z pewnym smutkiem można powiedzieć, że cały szereg rzeczy, które można było sprawdzić, np. z nurtem niepodległościowym, nie zostało zrobione. Jedyne spotkanie, które IPN zrobił z Restytutem Staniewiczem (człowiekiem, który przez kilkadziesiąt lat walczył z komuną), żeby zebrać jego relacje, trwało półtorej godziny. Jak zapytałem Restytuta: - „O czym rozmawialiście?”, to on mi powiedział - „Gdy dopiero zarysowałem motywację, dlaczego podjąłem działalność opozycyjną, to on przerwał i powiedział, że nie ma czasu”. To jest nie tylko nieodpowiedzialność historyka. To jest nieodpowiedzialność zwykłego człowieka! Nie powołujmy się dziś na relacje wieloletniego działacza opozycji, która została zebrana w ciągu półtorej godziny! Nie bądźmy śmieszni! Przez ostatnie 10 lat Instytut Pamięci Narodowej miał szanse, żeby odebrać relację od wielu ludzi, którzy już nie żyją, tak jak Restytut. Umarli w ciągu tych lat. Jeśli chodzi o działalność nurtu niepodległościowego, proszę spytać jeszcze żyjącego Romualda Szeremietiewa. Mnie nikt z IPN, poza jednym przypadkiem, o nic nie pytał. Bo ja, w przeciwieństwie do bezpieki nie jestem wiarygodny...

Jak się wybiera pewną drogę życiowa, to trzeba za to płacić. Ja jestem przyzwyczajony. Jestem szczęśliwy za to, że nie zapłaciłem życiem albo kalectwem. A z pozostałymi rzeczami można żyć. Mnie te sprawy nie bolą. To jest walka. Całe życie walczyłem z bezpieką. Oni też zadawali ciosy. Ale najbardziej mnie boli, że ci ludzie, którzy w najcięższych warunkach walczyli o Polskę, którzy byli zatłuczeni, mordowani w tych wszystkich katowniach bezpieki, że ci ludzie dzisiaj mogą uchodzić i często uchodzą w pracach historyków, za agentów bezpieki albo za agentów Gestapo, za zdrajców. Niektórzy historycy chcą dziś zbudować całą swoją karierę na aktach bezpieki. Na tych aktach, które były robione po to, aby zniszczyć człowieka nie tylko fizycznie, ale żeby zabić pamięć o nim, żeby zrobić z niego szuję. Jeżeli mamy tylko akta bezpieki, wszystko inne zostało zniszczone, a człowiek nie żyje, to - jeżeli trzymamy się żelaznej zasady, że bezpieka nie oszukiwałaby sama siebie - proszę mi wskazać metodę, jak ustalić prawdę?

Andrzej Friszke:
Po pierwsze muszę powiedzieć, że autor Piotr Plebanek, którego ja wcześniej nie znałem, wykonał na oko patrząc ogromną pracę. Wielokrotnie go widziałem w archiwach szukającego różnych śladów. Rozmawialiśmy trochę na korytarzu i muszę powiedzieć, znając maszynopis tej książki, że jest to praca wykonana na pewno z ogromną starannością i dociekliwością.

Druga rzecz – to o tych aktach. Jak Leszek Moczulski o tym mówi, to ja z jednej strony się zgadzam, a z drugiej się przeciwko temu buntuję. Mam jednak dużą wiedzę na temat tych akt. Myślę, że w sumie ze 20-30 tysięcy stron tych dokumentów przeczytałem na pewno.

Przeczytałem też duży fragment akt ze sprawy „Oszust”. To jest ogromna ilość akt. Prawdę mówiąc nie doczytałem, bo już nie miałem siły. Dojechałem do aresztowania w 1980 roku (to jest około 1,5 tysiąca stron). Tam są odwołania do całego życia Leszka Moczulskiego, wiele razy jest pisany życiorys, są analizy, są opisy różnych inicjatyw, działalności, plany operacyjne – mnóstwo rzeczy. Jak znam to, co tam jest w tych aktach, to dziwię się tym oskarżeniom, które są wysuwane pod adresem Leszka Moczulskiego. Bo sama SB, analizując jego życie, przewidując różne rzeczy, które uważała za zagrożenie, wreszcie planując jego aresztowanie, ona w żadnym punkcie nie odwołuje się do tego, że to „nasz człowiek, który coś tam zrobił”. W materii, która jest przedmiotem tej książki i sprawy lustracyjnej, czuję się bezradny. Dlatego nie chcę zabierać głosu po żadnej ze stron. Ale wiem jedno - cudów nie ma. Jeżeli bezpieka wytwarza na temat jakiejś osoby parę tysięcy stron, analizuje jej kontakty, słabe strony, zastanawia się, czym można byłoby zaszantażować, to jeżeliby było coś istotnego, co byłoby słabością tej osoby, to oni by się do tego odwołali. A to są akta ściśle tajne, które mogły wtedy być czytane przez 2-3 osoby. One nie krążyły po MSW. To są wewnętrzne, pierwiastkowe akta.

Fotografia ze spotkania

Ale jak już to powiedziałem, to chciałbym trochę pobronić tych akt. Tam jest oczywiście dużo rzeczy, które są banialukami, tj. rzeczy, które są nieprawdziwe. Bo agent źle usłyszał, albo jest głupi. Albo oficer jest głupi i źle coś zapisał. Ale to potrafimy rozpoznać mając pewną wiedzę o ludziach i o sprawach. Natomiast z drugiej stronie tam jest moc materiałów, który pokazuje autentyczne działania. Bo bezpieka była takim lustrem. Oni tłumaczą, dlaczego czyjeś działania uważają za groźne, dlaczego się organizują do przeciwdziałania i dlaczego te działania uważają za szkodliwe dla systemu, dla PRL. Kiedyś użyłem tego sformułowania do Jacka Kuronia, mówiąc: „Bezpieka zbudowała tymi aktami pomnik Jacka Kuronia”. Myślę, że mógłbym to samo powtórzyć w tej chwili. Akta SB budują pomnik Leszka Moczulskiego. Oczywiście można się z nim nie zgadzać. Ja też nigdy nie byłem w KPN. Zawsze sympatyzowałem z Kuroniem. Wobec KPN się buntowałem. Ale teraz mówimy o czymś innym. Mówimy o uczciwości ludzi. Pod tym względem akta SB świadczą o Leszku Moczulskim i o wielu działaczach KPN, jako o ludziach uczciwych, którzy wszystko co robili, robili z myślą o wolnej Polsce. Walczyli o to i ponosili za to konsekwencje. Raz robili mądrze, raz robili mniej mądrze, nieraz się za bardzo rozpalali w różnych polemikach. Ale to były autentyczne działania, to była autentyczna polityka, która skutkowała bardzo istotnymi zmianami w Polsce, co w końcu zauważyła sama bezpieka i zamknęła Moczulskiego do więzienia. Po co? Bo był on przeciwnikiem, bo się bała, że po Sierpniu rozbucha atmosferę polityczną itd.