Internetowe Archiwum KPN - strona glowna
najwazniejsze dokumenty kpn z l. 1979-1993
Leszek Moczulski
inne dokumenty
Historia KPN
procesy polityczne kierownictwa kpn
encyklopedia kpn
czytelnia prasy kpn
wspomnienia dzialaczy  kpn
najwazniejsze publikacje nt. kpn
historia marszow szlakiem I Kompanii Kadrowej w l. 1981-1990
forum bylych dzialaczy kpn
kontakt z administratorem

Leszek Moczulski

Lustracja

 

Dyzkusja z Leszkiem Moczulskim nt. jego lustracji

 

Administrator Forum Polonus: Zapraszmy Państwa do dyskusji z Leszkiem Moczulskim nt. jego lustracji.
Dyskusja rozpocznie się w środę 7 maja 2008 roku.
Materiały dotyczące lustracji Leszka Moczulskiego znajdują się pod tym adresem [link jest już nieaktualny]

------------------------------------------------------------------------------------
Mirek Lewandowski:
Panie Przewodniczący,

Dziękuję, że zgodził się Pan wziąć udział w tej dyskusji. Wiele osób oskarżanych o współpracę zaprzecza, ale żadna z nich nie decyduje się na złożenie publicznych i szczegółowych wyjaśnień. Jest to sytuacja bez precedensu, aby osoba, której zarzuca się współpracę z SB zgodziła się na swobodną dyskusje na ten temat.

Chciałbym zacząć dyskusję od kwestii szczegółowych, tzn. od omówienia materiałów SB znajdujących się w dwóch teczkach dotyczących tajnego współpracownika o pseudonimie „Lech”. Jakkolwiek są to kwestie bardzo szczegółowe, to jednak bez ich omówienia dalsza dyskusja byłaby niejako zawieszona w próżni.

Należę do tych nielicznych osób, które materiały te widziały. Byłem bowiem posłem KPN I kadencji (1991 – 1993) i członkiem specjalnej komisji sejmowej, powołanej do zbadania wykonania uchwały lustracyjnej Sejmu z 1992 roku. Członkowie tej komisji mieli wzgląd do teczek SB dotyczących wszystkich osób, które znalazły się na tzw. liście Macierewicza. Bardzo dokładnie (przez kilkanaście dni, po kilka godzin dziennie, w czytelni MSW przy ul. Rakowieckiej w Warszawie) analizowałem obie teczki TW „Lech”, a także widziałem opasłe tomy SOR (sprawy operacyjnego rozpracowania) „Oszust” (dotyczące Leszka Moczulskiego) oraz „Oszuści” (dotyczące ROPCiO).

W teczce TW „Lech” znajdowały się materiały datowane na lata 1969 – 1977.
Większość z tych materiałów była wytworzona przez SB. Dotyczy to zwłaszcza meldunków „Lecha”, które były pisane na maszynie i podpisane maszynowo LECH.
Nie było własnoręcznego zobowiązania do współpracy, była jednak pusta koperta wpięta do akt i podpisana „zobowiązania do współpracy”.
Było kilka dokumentów podpisanych własnoręcznie nazwiskiem „Moczulski”. Zapamiętałem dwa: pokwitowanie odbioru pewnej sumy pieniężnej (zawierało ono datę – bodaj 31 grudnia 1975 roku oraz jedno krótkie zdanie, mniej więcej: „kwituje odbiór kwoty 1000 złotych”, no i podpis; pokwitowanie to nie określało w swej treści, dla kogo zostało wystawione oraz z jakiego tytułu suma ta została przekazana osobie, która się podpisała pod pokwitowaniem) oraz obszerny dokument zatytułowany „Memoriał”.
W teczce „Lecha” było też kilka raportów TW spisanych na maszynie, ale podpisanych własnoręcznie pseudonimem „Lech”.
Treść raportów TW „Lecha” (za wyjątkiem tych z końca 1976 oraz początku 1977) koncentrowała się na dwóch osobach: Barańskim oraz Morgiewiczu. Przy czym były to informacje nie dotyczące spraw istotnych (choć oczywiście wiem, że dla SB nie było informacji nieistotnych i każda nieistotna informacja mogła być wykorzystana w niegodziwym celu).

Moje pytania dotyczące tej części teczek TW „Lech” (pomijam na razie przełom lat 1976 i 1977) są następujące.

1) Czy materiały zawarte w teczkach TW „Lech” oraz SOR „Oszust” i SOR „Oszuści” są jawne i dostępne w IPN?

2) Czy po roku 1992 (kiedy widziałem akta) zostały odnalezione w archiwach IPN jakieś nowe dokumenty dot. TW „Lecha”? Jeżeli tak, to jakie to dokumenty? W szczególności czy znaleziono zobowiązanie do współpracy, którego brakowało w teczkach TW „Lech”?

3) Czy sądy w postępowaniu lustracyjnym potwierdziły autentyczność dokumentów wytworzonych przez SB i znajdujących się w teczce TW „Lech”? Czy badano wiek papieru oraz tuszu, a także maszyny do pisania, które wykorzystano przy powstaniu tych dokumentów?

4) Czy sąd lustracyjny przesłuchiwał Morgiewicza, Barańskiego oraz ew. inne jeszcze osoby, których dotyczyły raporty TW „Lecha”? Czy świadkowie ci potwierdzili treść rozmów, o których donosił „Lech”?

5) Czy badano autentyczność własnoręcznych podpisów „Moczulski” oraz „Lech” na dokumentach, znajdujących się w teczkach „Lecha”?

 

Leszek Moczulski:
Odpowiadam na kolejne pytania:

1.Teczki "Lech" na mój wniosek zostały odtajnione, w aktach sprawy są też teczki SOR "Oszust" dot. okresu 1977-84, ale mój wniosek o odtajnienie ówczesny dyrektor archiwum MSW odrzucił. Nie znam SOR "Oszuści", mój wniosek o dołaczenie tych teczek do akt sprawy został odrzucony; przypuszczalnym powodem jest fakt, że - jak wynika z innych dokumentów - SOR "Oszuści" był czynny jeszcze w sierpniu 1991 r. , a od 1986 r. prowadziła go ta sama osoba - płk Śledz, używajacy nazwizka "Jabłoński".

2. Po roku 1992 nie odnaleziono jakichkolwiek innych dokumentów, które mogłyby świadczyć, że byłem TW; w szczególności nie odnaleziono zobowiązania współpracy, ale wszystkie kolejne sądy na podstawie całosci sprawy przyjmowały, że nigdy nie zostało ono sporządzone. Sądy skazujące stały na stanowisku, że pobranie takiego zobowiązania nie było obowiązkowe, co tłumaczy jego brak; przechodziły jednak do porządku dziennego, bez żadnego komentarza, nad brakiem zobowiązania TW do zachowania w tajemnicy faktu współpracy - którego pobranie było obowiązkowe. Po 1992, a zwłaszcza po marcu 1999 (kiedy złożyłem wniosek o autolustrację) przybyło wiele nowych dokumentów, dzięki którym udało się przeprowadzić obszerny dowód o sfałszowaniu teczek "Lech". Niestety, tylko dla jednego składu sędziowskiego dowód ten był w pełni przekonujący, pozostałe opierały się na wiarygodności świadków z SB, którzy sporządzali te teczki, a twierdzili, że były autentyczne i powstały w okresie 1969-77.

3. Autentyczność teczek potwierdziły tylko sądy badające sprawę "w drugiej turze", pod przewodnictwem SSA Mojkowskiej (I instancja) i SSA Kanioka (II ekspansja). Oparły sie one na tym, że teczki Lecha są "spójne", a świadkowie SB Owczarek i Matulewicz w pełni wiarygodni. Przykładowo, w teczkach Lech znajduje się podpis "LMoczulski". Biegły z Zakłady Kryminalistyki na pytanie, czy złożył go Moczulski, odpowiedział, że nie został złożony ręką Moczulskiego; biegły z Wydz. Prawa UW, katedra kryminalistyki, na pytanie czy Moczulski mógł sfałszować własny podpis odpowiedział, że teoretycznie jest to możliwe, ale w danym przypadku cechy grafologiczne dowodzą, że występuje najmniejszy możliwy stopień prawdopodobieństwa. Sędziowie Mojkowska i później Kaniok uznali jednak, że bardziej wiarygodny jest świadek SB Owczarek, który stwierdził, że LM złożył podpis w jego obecności, choć nie zwrócił uwagi, że zamiast obowiązkowego podpisania pseudonimem "Lech", podpisano nazwiskiem. Sądy nie ustosunkowały się do mojego stwierdzenia, że gdybym chciał fałszować mój podpis, zadbałbym, aby nie był podobny do mojego własnego.

4. Sądy przesłuchały Barańskiego i Morgiewicza. Barański potwierdził, że zapisy w teczce odpowiadały faktycznym rozmowom, które prowadziliśmy głównie w kawiarni Świtezianka i nie zawierają niczego, co mogłoby mu szkodzić. (Zachowane podsłuchy tych rozmów stały się w 1984 r. podstawą do przerobienia na raporty "Lecha"). Z zeznań Morgiewicza, a także Czumy wynika, że w dacie w której "Lech" miał powiadomić oficera SB, że zna Morgiewicza (lipiec 1975), do pierwszych kontaktu LM i Morgiewicza jeszcze nie doszło; mimo, że w dpt III MSW, prowadzącym śledztwo przeciwko Morgiewiczowi, ale nie mającym bezpośredniego dostępu do niego przez agenta, nikt w całym okresie 1975-77 nie wpadł na pomysł, aby wykorzystać TW "Lecha".

5. O podpisach pisałem wyżej. Podpisy "LECH" i "Lech" są w cudzysłowach, co oznacza, że pochodzą od funkcjonariuszy SB (wynika to zresztą z samych zapisów). TW podpisywali pseudonimem bez cudzysłowów. Ani Rzecznik Interesy Publicznego - prokurator lustracyjny, ani sądy nie posługiwały się argumentem tych podpisów, milcząco przyznając, iż nie uważają, że złożył je lustrowany. Zresztą, sam zewnętrzny ogląd tych podpisów wskazywał, że zostały one złożone przez tą samą osobę, która odrecznie wpisywała na sztywnej okładce teczki nazwę TW "Lech".
Leszek Moczulski (dalej: LM)

 

Paweł Korobczak:
W dyskusji na Forum SW Mirek Lewandowski podawał informację, iż stoi Pan na stanowisku sfałszowania teczki TW Lech w 1984 roku na polecenie z ZSRR (nie mogę teraz znaleźć tego wątku, więc jeśli Pan Mirek zaprzeczy, to znaczy, że moja pamięć zawodna). Czy potwierdza Pan te informacje? Jeśli tak, to jaki, według Pana, cel przyświecał idei sfałszowania w owym czasie teczki TW Lech?

Mirek Lewandowski:
Aby uzupełnić pytanie Pawła Korobczaka pozwolę sobie wkleić w tym miejscu wypowiedź Tomasza Strzyżewskiego (tego samego, który pod koniec lat 1970 wywiózł z PRL materiały ujawniające działalność cenzury) zamieszczoną na Forum SW http://swkatowice.mojeforum.net/lustracja-leszka-moczulskiego-post-vp10857.html?highlight=#10857

Nie będąc prawnikiem, nie mogę i nie chcę dokonywać oceny wartości dowodowej argumentów i uzasadnień, zawartych w przytoczonych przez Mirka Lewandowskiego materiałach autorstwa Leszka Moczulskiego. Budzą one jednak nieodpartą refleksję, co do wiarygodności wyroków sądów. Władza trzecia w moim przekonaniu – podobnie jak władza czwarta – jest kontynuacją (z kadrowego punktu) widzenia tych samych elit władzy, które współtworzyły w PRL scentralizowany aparat władzy komunistycznej. W podobnych sytuacjach orzeka dziś ona odmiennie – w zależności od potrzeb manipulacyjnych, wynikających z nieznanych opinii publicznej reguł zakulisowej gry politycznej.

Zaintrygował mnie natomiast pewien szczegół związany z problemem sfałszowania podpisu.

"4. 2 - Sfałszowanie podpisu Moczulskiego. Jeden biegły uznał, że nie został złożony ręką LM; drugi stwierdził, że sfałszowanie własnego podpisu jest teoretycznie możliwe, ale w tym przypadku występuje najniższy z możliwych stopień prawdopodobieństwa".

Chętnie dowiedziałbym się, z jakiego powodu rozważana była możliwość sfałszowania przez Leszka Moczulskiego jego własnego podpisu. Rozumiem, że taką pokusę odczuwać mógł każdy donosiciel, wstydząc się w swym sumieniu tego, co robi. Czy jednak w tej konkretnej sprawie doszło na owym tle do jakiejś szczególnej kontrowersji?

Ogólnie rzecz biorąc, wydawało mi się zawsze czymś absurdalnym przypuszczenie, iż peerelowska bezpieka (czy jakiekolwiek inna tajna służba) chciałaby sama siebie dezinformować, przez fabrykowanie TW (a tym samym informacji od nich pochodzących), którzy w rzeczywistości TW nie byli. Owszem, gdyby ubecy posiadali dar jasnowidztwa, mogliby przewidzieć czas upadku komunizmu, i zapewnić sobie w ten właśnie sposób możliwość późniejszego kompromitowania jednych czy szantażowania drugich. Czym innym są poza tym informacje zbierane przez bezpiekę, które świadomie lub nieświadomie mogły być fałszowane przez TW, a czym innym sam fakt tajnej współpracy tych ostatnich. W moich teczkach odkryłem informacje na własny temat, które wymieszane były z informacjami zmyślonymi, plotkami lub błędami interpretacyjnymi, wynikającymi z nieznajomości specyfiki życia społecznego w Szwecji. Nie wątpię natomiast, że pochodziły one od rzeczywistych donosicieli a nie wymyślonych lub sfabrykowanych przez bezpiekę. Chyba się nie mylę?

Chcę zarazem podkreślić, że nie jestem w stanie – ze względu na niewiarygodność sądów wywodzących się z PRL – ocenić, czy mój dawniejszy przywódca był czy też nie był tajnym współpracownikiem. Dobrze jednak rozumiem jego cierpienie i szczerze mu współczuję.

Tomasz Strzyżewski

 

Leszek Moczulski:
Nie wiem, kto bezpośrednio wydał polecenie sprokurowania teczek "Lecha", ale okoliczności tej decyzji są jasne. W 1984 r. podjęto decyzję amnestionowania wszystkich więzionych jeszcze politycznych; było ich już wzglednie niewielu: 11 członków KK "S" i KOR w śledztwie na Rakowieckiej, 9 skazanych członków KPN i "S" w Barczewie, może jeszcze jakieś pojedyńcze osoby. Decyzja amnestii wynikała z konieczności sowieckich; pod zmasowaną presją USA ZSRR pękał, a jak wielka to była groźba, dowodzą następne lata, w których "imperium zła" rozleciało się całkowicie. Dla omówienia wszystkich tych spraw w maju 84 Jaruzelski pojechał do Moskwy i przywiózł stamtąd tzw. instrukcję Czernienki. Nakazywała ona "likwidację" czyli "całkowice wyplenienie" opozycji (cytuję z pamięci, dokument opublikował A. Dudek w "Reglamentowanej rewolucji"). [ Tu jest ten tekst - ML http://www.polonus.mojeforum.net/archiwum-dot-lustracji-leszka-moczulskiego-post-vp73.html?highlight=#73 ] Teoretycznie, były cztery metody likwidacji: (1) trzymać w więzieniu - ale konieczna była amnestia; (2) zamordować - ale to wywoływało wielki skandal, którego Moskwa pragnęła uniknąć; (3) zastraszyć, że zastosuje się któryś z poprzednich środków; (4) doprowadzić do "śmierci cywilnej", prokurując jakieś oszczercze materiały, teczki itd. niszczące moralnie delikwenta. Należałem do grona przeznaczonych do takiej likwidacji, chociażby z tego powodu, że byłem jedynym z przywódców opozycyjnych z lat 1976-89, których uwięzienia domagał się Kreml, a sprawą osobiscie zajmował się Gorbaczow i składał z niej sprawozdanie przed Biurem Politycznym KC KPZR, zapewniając, żę "Moczulski dostanie, na co zasłużył". Do powyższych faktów, w pełni udolumentowanych materiałami archiwalnymi, nie ustosunkował się żaden z sądów, które badały moją sprawę. W takich okolicznościach, pomiedzy 10 czerwca a połową lipca 1984 r. kilku funkcjonariuszy sporządziło i archiwizowało teczki "Lecha".

Cel sfałszowania był oczywisty.

Gdy we wrześniu 1980 r. MSW wykonywało otrzymaną decyzję aresztowania Moczulskiego, na paru posiedzeniach wąskie kierownictwo MSW obradowało nad pozyskaniem materiałów, które można będzie przedstawić "przedstawicielom Episkopatu i doradcom", aby sparaliżować protesty w mojej obronie. Nie dysponowano jednak takimi materiałami i gen. Pożoga obiecał dostarczyć materiały, że jestem agentem zachodniego wywiadu i mam wykonać akcje dywersyjne w Polsce; potrzebował na to tygodnia czasu. Minister SW Kowalczyk nie zgodził sie jednak na taki termin, bo nie miał prawa przesunąć terminu aresztowania. Ostatecznie Pożoga dostaczył te materiały na następne posiedzenie. Pośpiech wynikał z tego, że materiały chciano pokazać najpóźniej w dniu aresztowania. Nie wiem, czy to uczyniono - ale bezpośrednio po aresztowaniu do żadnych protestów nie doszło.

Aby uniknąć takiego pośpiechu, w 1984 przystąpiono do sporzadzania teczek "Lecha" na sześć tygodni przed amnestią, a ponieważ pod koniec wystąpiły kłopoty w Biurze "C" MSW (w kartotekach nie figurował TW "Lech"!) przetrzymano mnie w Barczewie i zwolniono dopiero 5 czy 6 sierpnia, nazajutrz po zakończeniu procedury archiwizacyjnej. Od tej pory każdemu można było pokazać teczki "Lech", nawet je przekartkować. A każdy funkcjonariusz mógł dowiedzieć się kartą E-15, że Moczulski był TW, a tego teczki są pod wskazanym numerem w warszawskim archiwum SB.

Sprawa ma aspekt szerszy. Popularny pogląd, że SB nie fałszowało teczek, bo "nie oszukiwałoby samej siebie" jest zgodny z logiką panującą w naszej cywilizacji, ale nie w moskiewskiej. Fałszowano przecież nawet - i to wielofazowo - sprawozdania gospodarcze, na podstawie których najwyższe władze pojejmowały decyzje - a dla GPU, NKWD, KGB, UB czy SB fałszerstwo było jednym z najważniejszych nanarzedzi pracy. Fałszerostw dokonywano najbardziej masowo w pierwszym powojennym dziesięcioleciu, ale korzystano z nich do końca PRL (niestety, nie tylko...); jestem w stanie wskazać na konkretne przykłady. Oczywiście, ogromna większość teczek TW jest autentyczna w tym sencie, że zakładano je w następstwie uzyskanego zobowiązania do współpracy; inną sprawą jest często niska wiarygodność ich zawartości. Co najważniejsze, czekiści i bezpieka fałszowali, bo ich zadaniem było również tworzyć słuszną historię: wróg również dla potomnych miał być moralnym potworem.

Sprawa podpisu LM. Zgodnie z powszechnie stosowaną praktyką lustracyjną, teczki i ich zawartość uważa sie za w pełni wiarygodne, a więc podpis tym samym był z założenia prawdziwy. W postępowaniu przygotowawczym nie czyniono tego, co jest obowiązkowe w normalnym śledztwie prokuratorskim: nie badano autentycznosci zebranych dowodów, a więc nie dokonano ekspertyzy grafologicznej podpisu. O ekspertyzę podpisu wystąpiłem już po rozpoczęciu przewodu sądowego. Ponieważ w późniejszym postępowaniu nie pasował on sędzinie Majkowskiej, wystąpiła o drugą ekspertyzę; ponieważ i ta nie była po jej myśli, pominęła obie, opierając się jedynie na zeznaniach świadka SB Owczarka. Sąd pominął również mój argument, że gdybym był TW i z jakiegoś powodu chciał sfałszować podpis, nie trudziłbym się aby wykaligrafować podobny - a tylko nieco inny, lecz po prostu podpisał całkowicie inaczej. Wystarczyło zresztą, zgodnie z przepisami, podpisać LECH.
(LM)

Panie Tomku! Cieszę się, że odzyskaliśmy kontakt, a Pan jest - jak domyślam się - w kraju. Nasz ostatni kontakt telefoniczny miał miejsce w przeddzień mojego aresztowania w 1980 r., a potem został urwany na długie lata. Dopiero dzisiaj mogę, co dawno chciałem, podziekować Panu najserdeczniej, za to co Pan uczynił dla sprawy niepodległości. Gdyby nie pańskie heroiczne wysiłki, ściganie masmediowych bossów po całej Europie, mało kto wiedziałby o istnieniu KPN i nieprzerwanych represjach którę nas dotykały. Dziekuję - i cieszę się, że mogę to uczynić bezpośrednio - a przez lata trudno było mieć nadzieję, że do tego dojdzie. Dziękuję z całego serca, w imieniu nas wszystkich, a zwłaszcza tych, o których cierpieniu powiadamial Pan świat. Do zobaczenia - Leszek.


Mirek Lewandowski:
Panie Przewodniczący,

dziękuję za Pana dotychczasowe odpowiedzi i proszę o cierpliwość, gdyż - zanim przejdę do kolejnych wątków - chciałbym zadać jeszcze kilka pytań dotyczących poprzednich odpowiedzi.

Jeżeli dobrze zrozumiałem i jeżeli dobrze pamiętam, to fakty wyglądają następująco (proszę potwierdzić lub zaprzeczyć).

1) Wszystkie bez wyjątku raporty TW "Lecha" pisane były na maszynie (z informacji prasowej wynika, że było ich ok. 60)

2) Nieliczne z tych ok. 60 raportów podpisane były pismem ręcznym - zawsze (z jednym wyjątkiem) jako "Lech" lub "LECH" (a więc pseudonim pisany w cudzysłowu);

3) Sądy orzekające w Pana sprawie nie uznały tych podpisów jako dowodów przeciwko Panu, milcząco uznając, że Pan ich nie złożył.

4) Jeden raport TW "Lecha" podpisany był: LMoczulski (bez cudzysłowa). Ten podpis był przedmiotem dwóch opinii biegłych grafologów, z których jeden wykluczył, aby Pan złożył ten podpis, a drugi uznał, że jest "najniższy możliwy stopień prawdopodobieństwa", aby to Pan złożył ten podpis; mimo to sąd uznał, że to Pana podpis, gdyz tak zeznał jeden z SBeków; tym samym sąd uznał, że sfałszował Pan swój własny podpis.

5) Poza tym w teczkach TW "Lecha" są jeszcze tylko dwa dokumenty podpisane ręcznie Pana nazwiskiem (czy też imieniem i nazwiskiem). Jest to pokwitowanie otrzymania 1000 złotych z 31 grudnia 1975 (bez podania dla kogo i z jakiego tytułu zostało wystawione, na którym jednak znajduje sie jakas adnotacja SBeka, z której wynika, że była to kwota wręczona Panu przez SB) oraz obszerny tekst zatytuowany "Memoriał".

6) Własnoręczności tych dwóch podpisów, o których mowa w punkcie 5) Pan nie kwestionuje, lecz wyjaśnia, iż oba te dokumenty były wystawione w innym celu (nie dla SB) i nie miały żadnego zwiazku z zarzucana Panu współpracą (wyjaśnienia te, zacytowane z Pana pism skierowanych do sądu zamieszczę niżej).

Kończąc te sekwencję chciałbym dołączyć jeszcze następujace pytania.

7) Czy podpisy "Lech" i "LECH" (oba w cudzysłowu) były badane grafologicznie? Jesli tak, to jaki był wynik ekspertyzy?

8) Czy badano na jakiej maszynie do pisania oraz na jakim papierze sporządzone były raporty SBeków ze spotkań z "Lechem" (mogłyby to być dowody fałszerstwa, gdyby okazało się, że papier czy maszyna do pisania używane przez różnych SBeków na przestrzeni wielu lat były ciągle te same).

Gdy idzie o pytania Pawła Korobczaka oraz Tomasza Strzyżewskiego, chciałbym "dopytać" o dwie kwestie.

9) Rozumiem, że SB sfałszowała w połowie lat 1980-tych teczki "Lecha", aby móc je pokazać np. przedstawicielom Kościoła (domagającym sie od władz Pana zwolnienia) lub komuś z Pana współpracowników - wszystko to po to, aby Pana skompromitować. Ale po co w takim razie SB fałszowała także zapisy kartoteczne? Przecież numer teczki "Lecha" był wpisany w różnych ewidencjach wewnętrznych SB i - po pierwsze - nie było potrzeby fałszować tych wewnętrznych zapisów bo nikt spoza SB nie miał do nich wglądu (nie było przeciez możliwe, że któryś z przedstawicieli Koscioła będzie chciał sprawdzić w kartotekach SB, że teczka "Lecha" rzeczywiście w nich figuruje). Po drugie - nie było chyba możliwe, aby po fakcie (czyli w połowie lat 1980-tych) "dopisać" jakąs nową teczkę do "starej" ewidencji, gdyż nie było "wolnego miejsca". Zwłaszcza, że każda teczka były ewidencjonowana w kilku miejscach i trzeba by każde z tych miejsc fałszować.

10) Prosze potwierdzic lub zaprzeczyć, że Pana twierdzenie, że teczka "Lecha" została sfałszowana w 1984 roku nie jest obecnie możliwa do udowodnienia. Jest to jedynie Pana hipoteza, którą można uprawdopodobnić, lecz - bez znalezienia jakiś nowych dowodów (np. w archiwach moskiewskich) - nie da się jej obecnie udowodnić.

------------------------------------------------
Pełna treść "Memoriału" Leszka Moczulskiego znajduje się na Forum POLONUS [obecnie jest dostępna tutaj - ML]

 

Tomasz Strzyżewski:
Leszek Moczulski napisał:
>>Popularny pogląd, że SB nie fałszowało teczek, bo "nie oszukiwałoby samej siebie" jest zgodny z logiką panującą w naszej cywilizacji, ale nie w moskiewskiej<<.

Dziękuję za wyjaśnienia dotyczące moich wątpliwości. Nadal nie jestem w stanie wyciągnąć rozstrzygających wniosków w tej, tak dla Pana, jak i dla nas – byłych członków KPN – przykrej i bolesnej sprawie.

Myślę, że w wyniku tej dyskusji pozostanę przy moich wątpliwościach. Nie mam bowiem ani prawniczego wykształcenia, ani też znajomości wszystkich faktów i wglądu do wszystkich dokumentów. Chyba, że po prostu – uwierzyłbym Panu. Aby jednak uwierzyć, musiałbym znać Pana osobiście. Okazją do bliższego poznania okazać mogło się spotkanie w 1990 roku. W tedy to głęboko wzruszony, po raz pierwszy przyjechałem do Polski. Przez 13 lat rozłąki sądziłem, że nigdy już jej w życiu nie zobaczę. Pierwsze kroki z lotniska skierowałem właśnie do Pana. Pan jakby nie bardzo wiedział z kim Pan rozmawia. Rozmowa była zdawkowa, utrzymana w tonie zaskakującej dla mnie rezerwy. Trwała niecałe dziesięć minut. Widziałem jeszcze Pana przemawiającego z balkonu i odleciałem do rodzinnego Krakowa. Od tego czasu – mimo wysłanego przeze mnie listu – nigdy już więcej się nie spotkaliśmy. Pan już się nie kontaktował a ja nie chciałem się narzucać, co ponoć charakteryzuje introwertyków. Trudno mi więc opierać się – jak już wspomniałem – li tylko na wierze w Pana słowa. Poza tym – światopoglądowo i intelektualnie – jestem człowiekiem niewierzącym. Myślę, że wiele mogłaby tu wnieść opinia prof. Antoniego Dudka, którego osobiście bardzo cenię i szanuję. Jak odniósłby się on w szczególności do następującej kwestii: "Co najważniejsze, czekiści i bezpieka fałszowali, bo ich zadaniem było również tworzyć słuszną historię: wróg również dla potomnych miał być moralnym potworem".

Czym innym jednak jest fałszowanie i rozpowszechnianie przez czekistów czy też bezpiekę fałszywych informacji o „wrogach ludu” na użytek operacyjny np. w celu wprowadzenia w błąd przeciwnika, czym innym zaś wprowadzanie samych siebie w błąd, w sensie pozbawiania własnych kadr (funkcjonariuszy bezpieki) wiedzy o faktycznym stanie rzeczy. W Pana konkretnym przypadku powinny np. pozostać w dokumentacji esbeckiej jakieś ślady w rodzaju: polecenia służbowego wykonania przez jakiegoś funkcjonariusza fałszerstwa, z podaniem uzasadnienia, celowości itd.

Weźmy dla przykładu zbrodnię katyńską. Pomyślałem o niej, gdyż własny mój dziadek kpt. (od zeszłego roku już mjr) Wincenty Strzyżewski jest jedną z jej ofiar. KGB nie niszczyło własnych akt na temat tej zbrodni, mimo że Stalin i później aparat państwowy Związku Sowieckiego starał się sfałszować ten fragment historii, fabrykując na użytek oficjalny (zewnętrzny) przy wielkim nakładzie kosztów fałszywe dowody winy Niemców. Gdyby miano wtedy postąpić w sposób analogiczny do tego, który Pan sugeruje w odniesieniu do Pana przypadku, to zniszczonoby w archiwach KGB wszelkie dokumenty wskazujące na winę Związku Sowieckiego i Stalina. I jeszcze jedno: z punktu widzenia władz komunistycznych (a więc i bezpieki) współpraca z nią nie czyniła człowieka „moralnym potworem” lecz była powodem do chluby. W jaki więc sposób przerobienie kogoś z „wroga ludu” na współpracownika bezpieki miałoby go kompromitować w świetle owej „słusznej historii”?

PS. Niestety, nie przeprowadziłem się do Kraju. Nadal mieszkam w Szwecji. Ostatnia nasza rozmowa miała miejsce w 1981 roku, gdy zawiesił Pan zagraniczne struktury KPN po konflikcie na lini: Maciej Pstrąg-Bieleński w Niemczech – Władek Gauza w Norwegii.

Tomasz Strzyżewski

 

Mirek Lewandowski:
Zapowiedane przeze mnie wyjaśnienia dotyczące pokwitowania.

Leszek Moczulski w jednym ze swoich pism procesowych wyjaśnia sprawę pokwitowania w sposób nastepujący:

>>Sprawa „pokwitowania 1000 zł”. Z oględzin kartki, nietypowej – ale szerokością odpowiadającej drukom firmowym RSW „P-K-R”, używanym w klubie „Horyzont” - wynika, że jej górna część, zawierająca zapewne wyjaśnienie celu wpłaty, została bardzo starannie odcięta. Sama kartka nie była nigdy wszyta do teczki „Lecha”, choć starano się stworzyć takie wrażenie, a powstałe w tym celu dziurki nie pasują do dziurek tej grupy kart, wraz z którymi pokwitowanie miało być wszyte. Dowodzi to jednak, że starano się ukryć fakt dołączenia „pokwitowania” do teczki „L” już po jej zszyciu i archiwizacji, bo inaczej takie zabiegi nie byłyby potrzebne. Treść pokwitowania nie odpowiada rygorom stosowanym przez SB: brak podania źródła i charakteru wypłaconych pieniędzy oraz podpisu pseudonimem, podpis nazwiskiem był niedopuszczalny. Najwyraźniej jest to pokwitowanie wystawione w jakiejś niewinnej sprawie (zapewne pieniądze z wydz. socjalnego RSW „P-K’R” na organizację „Sylwestra”), które udało się SB pozyskać, choć z ok. dziesięcioletnim opóźnieniem – bo już po archiwizacji teczki.
Gdyby nie dopisek Matulewicza, zresztą z pomyloną datą, nic nie wskazywałoby na to, że jest to pokwitowanie dla SB. Sam Matulewicz początkowo dwukrotnie zaprzeczył na pytanie Sądu (II, k. 279), czy płacił Moczulskiemu jakieś pieniądze - nie zasłaniając się w tym przypadku brakiem pamięci, a dopiero po okazaniu pokwitowania zmienił zeznanie. Nie potrafił wyjaśnić, czemu faktu doręczenia pieniędzy nie wpisał do swego meldunku z 31. XII. 75 – skoro wybór daty rzekomego spotkania w Sylwestra miał sugerować że chodziło o wręczenie „prezentu” (bo wg meldunku nie mówiono o jakichkolwiek pilnych, a chociażby aktualnych sprawach). Wybór na miejsce spotkania kawiarni „Nowy Świat” świadczy, że Matulewicz słabo się orientował w obyczajach warszawskich: wszystkie większe kawiarnie, w tym „Nowy Świat” były 31 XII zamknięte, bo przygotowywano lokale do zabaw sylwestrowych. Gdyby LM był rzeczywiście TW, a Matulewicz miał mu doręczyć pieniądze, umówiliby się w TKKF „Horyzont”, doskonałym dla poufnych spotkań – gdzie Moczulski przebywał przez cały ten dzień, przygotowując zabawę sylwestrową.<<

I drugi cytat (z innego pisma LM):

>>Wypada również odnieść się do nielogicznie ocenionej przez Sąd kwestii pokwitowania podpisanego przez Lustrowanego imieniem i nazwiskiem. Zarówno zasady doświadczenia życiowego jak i ogromna praktyka wyniesione z licznych procesów lustracyjnych, a co za tym idzie analizy setek tomów akt SB, na którą powołuje się Sąd II instancji w uzasadnieniu, powinna jednoznacznie prowadzić do uznania absurdalności kwitowania pobrania kwot od oficera SB własnym imieniem i nazwiskiem. Dodatkowym argumentem na potwierdzenie tej tezy są zeznania funkcjonariuszy SB jednoznacznie określające, że praktyką było podpisywanie pokwitowań pseudonimem. Oczywistym celem było uniknięcie dekonspiracji źródła, ponieważ pokwitowania były weryfikowane również przez kwesturę SB a więc podpis nazwiskiem prowadzi do natychmiastowej dekonspiracji. Przyjmując prawdziwość i autentyczność tego pokwitowania Sąd przeczy poczynionym przez siebie ustaleniom dotyczącym zasad konspiracji panującym w SB. Jednocześnie nie dostrzega zasadniczej logicznej sprzeczności w postępowaniu lustrowanego, który z jednej strony jest do tego stopnia ostrożny, że usiłuje sfałszować (sic!) własny podpis pod rzekomo przekazanym raportem a z drugiej podpisuje pokwitowanie pobrania pieniędzy imieniem i nazwiskiem. Nie budzi również wątpliwości Sądu fakt, że akurat ta kartka z całych ogromnych akt jest dziurkowana w inny sposób niż pozostałe, a brakuje na niej śladów zszycia przez świadka Piesto

I trzeci cytat z trzeciego pisma procesowego LM:

>>Św. Piesto zeznał, że w chwili archiwizacji w teczce „Lech” znajdowała się karta 82, której obecnie brak. Na „pokwitowaniu” ktoś wpisał 82, co sugeruje, że stanowiło ono wcześniej tę kartę. Jeśli tak, musiała ona zostać usunięta po archiwizacji. Jednak na „pokwitowaniu” nie ma ani śladu wyrwania, ani śladu przeszycia przez Piesto cienkim sznurkiem (zachowały się na wszystkich innych kartach); ponadto odstęp dziurek różni się od odstępy na kartach sąsiadujących z 82. Wynika z tego, że „pokwitowanie” znalazło się w teczce „Lech” już po jej archiwizacji, zapewne wówczas, gdy SB uzyskało, prawdopodobnie z akt RSW „Prasa” autentyczne pokwitowanie Moczulskiego. To tłumaczy odcięcie górnej części kartki, na której zapewne znajdowała się wstępna część pokwitowania (dla kogo, za co), umieszczenie jej w kopercie na miejsce jakiegoś paragonu (aby nie przeszywać teczki), oraz wyrwanie karty i dokonanie wpisu w spisie zawartości, aby uwiarygodnić rzekome umieszczenie „pokwitowania” w teczce od początku.<<

 

Leszek Moczulski:
Odpowiedzi na pytania Mirka L.

ad 1,2,3 - Wszystkie tzw. raporty "Lecha" pisane były na maszynie; na niektórych był maszynowy albo reczny podpis "LECH". Poniżej biegł dalej maszynowy tekst, nieraz podpisany przez oficera. Na dole strony była tzw. sygnatura maszynistki, która tekst przepisywała. Nikt, ani Rzecznik, ani sąd nie wysunął hipotezy, że teksty to powstały poza biurem SB, albo, że były pokazywane TW.

ad 4 - Obok ekspertyzy podpisów, biegły dokonał również ekspertyzy pisma maszynowego, stwierdzając, że notatki nie napisano na maszynie, której w owym czasie używał Leszek Moczulski. Co więcej, gołym okiem można było stwierdzić, że tekst ten powstał na papierze z tej samej ryzy, co odręczne notatki św. SB Owczarka na kilku poprzednich stronach. Sędzina Mojkowska oddaliła wniosek o ekspertyzę papieru, co akceptował w II instancji sędzia Kaniok. Oparto się jedynie na zeznaniu Owczarka, który stwierdził, że lustrowany przyniósł maszynopis i przy nim podpisał. Nie potrafił wyjaśnić, czemu nie był podpisany regulaminowo "Lech" - zasłaniał się niepamięcią, albo niedostatkiem uwagi - sugerując, że lustrowany oszukał go, podpisując nazwiskiem a nie pseudonimem - co on zauważył dopiero po fakcie.

ad 5 - W teczce znajduje sie odręczne pokwitowania LM z 31.12.1975. Test to fragment autentycznego pokwitowania pieniędzy, pobranych z wydz. socjalnego RSW "Prasy"jako dofinansowanie zabawy sylwestrowej w klubie żeglarskim "Horyzont" (zakładowy przy wydawnictwie). Byłem członkiem jego zarządu, prowadziłem sekcję żeglarstwa morskiego, a wskazanego dnia organizowałem całą imprezę. Od znajdującej się w teczkach kartki ktoś starannie - ale widocznie oderwał górną część , na której było logo firmy (kartka była nietypowych rozmiarów, takich jakie stosowano w RSW "Prasa) oraz określenie wpłacającego i cel wpłaty. Jak ustalono w toku postępowania (zwłaszcza z zeznań św. SB Piesto, wezwanego z inicjatywy sędziego Kanioka), w chwili archiwizowania teczki nie było w niej kartki z pokwitowaniem. Potwierdza to zresztą analiza samej teczki, pokwitowanie nigdy nie było do niej wszyte. SB musiało dotrzeć do akt wydz. socjalnego RSW "Prasa" później, po 1984, może dopomógł im jakiś ochotnik, który przeglądał papiery.

W teczce jest oryginał mojego Memoriału do władz z końca grudnia 1976 r., napisany przeze mnie własnoręcznie na mojej maszynie, na posiadanym przeze mnie papierze (w teczkach nie ma materiałów, pisanych na identycznym bądź podobnym papierze; sędzina Mojkowska odmówiła, aby bigły porównał ten papier z papierem, na którym jest fałszywy podpis). Memoriał ok. Nowego Roku 1977 r. przekazałem za pośrednictwem Zbigniewa Załuskiego do "kierownictwa PRL" czyli sekretariatu Gierka. Fakt potwierdza w swoim wspomnieniach o stanie wojennym Jaruzelski, bo sporządzono kopie Memoriału i rozesłano do członków Biura Politycznego KC PZPR. Wcześniej jeszcze, bo na pewno tuż przed Nowym Rokiem, pierwszą kopię memoriały przekazałem Jackowi Kuroniowi (wcześniej uzgodniłem z nim warunki tzw. samolikwidacji KOR, zawarte w memoriale); gdy Mirek Chojecki przystępował do organizowania NOWej, Kuroń dał mu Memoriał do druku; była to pierwsza pozycja opublikowana przez nowo powstające wydawnictwo - jeszcze bez nazwy. Najwyrażniej po decyzji sprokurowania teczek "Lech" oryginał Memoriału przykazano SB, bo z czegoś te teczki trzeba było sporządzić; kilka kartek musiało przez lata zaginąć, bo zastąpiono je kopiami , o których pisze Jaruzelski. Jest nieprawdopodobne, aby oryginał Memoriału, który miał być rozesłany członkom BP, aby niski rangą funkcjonariusz SB Komendy Stołecznej zachował oryginał dla siebie, a kopię wysłał do KC; zresztą wówczas w warszawskiej SB nie było jeszcze kopiarek - to śpiewka przyszłości. Ponadto, zależało mi , aby Memoriał możliwie szybko trafił do adresatów - nie potrzebowałem jakiegoś SBeka, gdyż mogłem korzystać z pośrednictwa osoby, która należała do formalnie powołanej grupy doradców Gierka.

ad 7 - Razem ze sfałszowanym podpisem, sędzia Bareja skierował do ekspertyzy podpisy "LECH"-"Lech", w kontekście mojego twierdzenia, że są identyczne z napisami na okładce teczki. Ekspert stwierdził, że nie ma dość materiału porównawczego, aby wypowiedzieć się stanowczo. Nie chodziło o brak materiałów pochodzących ode mnie, tylko nie wskazano mu (co było i moim błedem) z pismem jakiej konkretnej osoby ma porównać. Generalnie wystarczyła mi ekspertyza fałszywego podpisu, po Rzecznik (a za nim sądy) na podpisy "LECH" przestał się powoływać.

ad 8 - robiono ekspertyzy niektórych maszynopisów, ale nic z tego nie wynikało. Pańskie założenie jest błedne, bo ten sam funkcjonariusz jednego dnia dawał do przepisania tekst (zachowały się ręczne brudnopisy SB) tej maszynistce, a nazajutrz innej.

ad 9 - Fałszowanie było uznanym i szeroko stosowanym narzędziem pracy SB. Fałszowano profesjonalnie (co nie znaczy, że zawsze umiejętnie), przede wszystkim zachowując kryteria formalne. Wymagało to rejestrowania, archiwizowania, pewnego minimalnego zgrania z innymi teczkami. Proszę pamiętać, że chodziło o coś więcej, niż bezpośrednie wykorzystanie fałszywki. Fundamentalną zasadą było tworzenie fikcyjnej rzeczywistości, która również dla następnych pokoleń przedstawiać się będzie jako czysta prawda. Na tym polega dzisiaj cała trudność interpretacji materiałów bezpieczniackich.

ad 10 - dzisiaj względnie łatwo, przy odrobinie dobrej woli, można udowodnić, że teczki "Lecha" zostały sprokurowane w czerwcu-lipcu 1984 r. Niewątpliwie trudniej było to uczynić w 2001 r. (mniej materiałów i ekspertyz, tylko wstępnie przeprowadzona analiza kryminalistyczna teczek przez lustrowanego - a w warunkach konieczności udowadniania własnej niewinności tylko on - a nie prokurator lustracyjny mógł tego dokonać. Nie przeszkadzało to, że w 2001 r. sędzia Rysiński uniewinnił mnie, a głównym dowodem były niewątpliwe fałszerstwa, ale także kłamstwa i sprzeczności w zeznaniach świadków SB.

Panie Tomku,

przepraszam, ale musiałem pana zupełnie nie skojarzyć. W wirze spraw, przy zdominowaniu myślenia jakąś w danym momencie ważną dla mnie sprawą, zdarzało mi się to niejednokrotnie. Anegdotycznie brzmi, ale kiedyś przeszedłem obok własnej żony na ulicy nie dostrzegając jej, a gdy mi powiedziała "Witam pana", ukłoniłem się, odparłem "Dzień dobry pani" i poszedłem dalej. Nie poznałem pana (do dziś nie wiem, jak pan wygląda), musiałem niedosłyszeć albo nie skojarzyć pańskiego nazwiska i prowadzić rozmowę odruchowo, myśląc o czymś innym. W tym czasie przybywało do kraju wiele osób, które poznałem podczas mojego tournee na Zachodzie w 1987 r.,, rozmawiałem z nimi, często nie kojarząc, kim są - ale nie dawałem tego poznać. Takie przyzwyczajenie, zła maniera polityka, które spotyka się z mnóstwem osób, ale często nie słucha, co mówią.

Odnośnie Katynia. Rosjanie traktowali to jako czyn chwalebny, za który następne pokolenia będą im wdzięczne: wyeliminowali wrogów ludu, bandę jaśniepańskich i antyrewolucyjnych agentów imperializmu. O wiele bardzie absurdalne zarzuty stawiali innym, np. Trockiemu, Jagodzie czy Berii - każdy działał na zlecenie jakiegoś imperialistycznego wywiadu, a mimo tego starannie fałsz opisywali i zachowywali. Fałszowali nie dlatego, że bali sie, iż ktoś ich sprawdzi, ale zapisywali "słuszną" prawdę. Gdy okazywała się później "niesłuszna", w bardzo rzadkich przypadkach niszczyli czy zmieniali dokumenty. Co nie przeszkadza, że poszczególni przywódcy potrafili je wykorzystywać przeciwko sobie. Do dzisiaj przecież czytać można teksty rosyjskie, że zbrodnia katyńska, w trudnych warunkach w jakich znalazła się Rosja, była usprawiedliwiona, a nawet konieczna.

LM

 

Mirek Lewandowski:
Chciałbym podumować pierwszą część tej dyskusji poświęconą analizie dokumentów znajdujących się w teczce TW "Lech" pod kątem tego, czy teczka zawiera materiały pisane własnoręcznie ręką Leszka Moczulskiego.

Opinia publiczna jest bowiem przekonana, że teczka TW "Lech" zawiera dokumenty podpisane własnoręcznie przez Leszka Moczulskiego. Takie informacje były bowiem podawane opinii publicznej m.in. przez Antoniego Macierewicza oraz przez czasopismo "Głos".

Jeżeli moje podsumowanie bedzie nieścisłe, to proszę o sprostowanie.

Otóż okazuje się, że wszystkie raporty "Lecha" pisane są na maszynie przez maszynistkę zatrudnioną przez MSW (o czym świadczy sygnaturka maszynistki na każdym z tych raportów). Ekspertyza biegłego wykluczyła, aby maszyna, na której napisano raporty "Lecha", była maszyną używaną w tym czasie przez Leszka Moczulskiego. Ekspertyzy papieru, na którym napisano rapotry nie przeprowadzono.

Wiekszość raportów podpisana jest również maszynowo, na tej samej maszynie, na której napisano raport.

Nieliczne raporty podpisane są ręcznie "Lech" lub "LECH" - zawsze w cudzysłowiu. Biegli grafolodzy nie stwierdzili, że to podpisy Leszka Moczulskiego (mieli za mało materiału), cudzysłowia wskazują jednak, że napisał to SBek, zaś sądy w uzasadnieniu wyroków niekorzystnych dla LM nie twierdziły, że to podpisy LM. Po tej ekspertyzie także Rzecznik Interesu Publicznego (prokurator lustracyjny) przestał powoływać się na te podpisy i nie przypisywał ich LM.

Jeden raport jest podpisany ręcznie LMoczulski (bez cudzysłowia). Ten podpis badało dwóch biegłych grafologów: jeden wykluczył, aby był to podpis LM, drugi uznał, że jest to możliwe, ale jest to najniższy z możliwych stopień prawdopodobieństwa. Jednak jeden z przesłuchiwanych przez sąd SBeków zeznał, że podpis ten złożył LM w jego obecności (wyjaśniając, że przez roztargnienie nie zwrócił uwagi, że LM podpisał się swoim nazwiskiem, a nie pseudonimem). Sądy, które wydały niekorzystne dla LM orzeczenia, dały wiarę temu SBekowi uznając, że Leszek Moczulski podpisał się własnoręcznie pod tym raportem fałszując swój własny podpis.

Poza tym w teczce TW "Lech" są dwa dokumenty, na których bezspornie widnieje podpis Leszka Moczulskiego.

Pierwszy dokument to pokwitowanie odbioru 1000 złotych. Jest ono w całości napisane ręcznie przez LM, ale nie zawiera w swej treści informacji nt. tego dla kogo i z jakiego powodu zostało wystawione. Jest tylko data - 31.12.1975. O tym, że może to być pokwitowanie za pieniądze otrzymane od SB świadczy jedynie adnotacja SBeka na tym piśmie oraz jego zeznania przed sądem lustracyjnym. Przeciwko temu przemawia fakt, że pokwitowanie pierwotnie nie było dołączone do teczki, ale dołączono je później (co jest bezsporne), zeznania SBeka, który początkowo twierdził, że nie przekazywał LM żadnych pieniędzy, enigmatyczna treśc pokwitowania oraz fakt, że górna częśc kartki, na której pokwitowanie wystawiono została odcięta od reszty.

Drugi dokument, który jest w teczce TW "Lech" i jest bezspornie podpisany własnoręcznie przez Leszka Moczulskiego (na jego maszynie do pisania, która jest rózna od maszyny do pisania, na której pisano raporty "Lecha") to "Memoriał" - obszerna krytyczna analiza sytuacji politycznej w PRL sporządzona pod koniec 1976 roku i konsultowana (przynajmniej w pewnej części) z Jackiem Kuroniem. Nie jest to jednak dokument sporządzony dla SB, ale skierowany do władz PZPR. Nie jest on więc dowodem współpracy, ale dowodem na prowadzenie działalności opozycyjnej przez LM. "Memoriał" został opublikowany przez Mirosława Chojeckiego w niezależnym wydawnictwie, które póxniej przyjęło nazwę NOWA.

W aktach brak zobowiązania do współpracy (lub do zachowania w tajemnicy treści rozmów z SB). Jest jedynie koperta zatytuowana "Zobowiązanie do wspólpracy". Koperta jest pusta.

 

Wyjasnienia dotyczące "Memoriału" zawarte w pismach sądowych Leszka Moczulskiego:

>>3.7. Sprawa „Memoriału”, znajdującego się w teczce „L”. Sporządzony w końcu 1976, przekazany przez Załuskiego (a nie przez jakiegoś nieznanego mi SB-eka średniego szczebla) do sekretariatu BP, szybko stał się przedmiotem obrad. Na początku 1977 r. do kilku członków ówczesnego kierownictwa trafił egzemplarz „Memoriału” – zapewne nie obiegiem, a powielonego w KC (Jaruzelski, wycinek z książki). Kluczową bieżącą kwestią w „Memoriale” była propozycja rozwiązania KOR – tyle tylko, że LM nie był jego członkiem. Nie chcę wchodzić w sprawy łączących nas stosunków, ale Kuroń, który jako pierwszy dostał ten tekst - nie tylko nie protestuje przeciwko tajnej propozycji LM, ale ją uwiarygodnia, polecając Chojeckiemu wydać „Memoriał” jako wydawnictwo KOR (jeszcze nie było NOW-ej). W pierwszym kwartale jestem kilkakroć przesłuchiwany przez Maja (o czym za chwilę), ale ten oficer o powyższych sprawach nic nie wie. Oryginał „Memoriału” (dwie strony zaginęły, zastąpiły je kopie sporządzane typową ówczesną techniką KC) musiał więc trafić do teczki „Lecha” dużo później. Zawartość oraz fakt złożenia „Memoriału” w BP były od początku dość szeroko znane. Wiele potwierdzeń w teczkach, że ani faktu złożenia „Memoriały”, ani odrębnej od tego przesłuchań nie ukrywałem. Maj wiedział o fakcie (ode mnie?), ale treści „Memoriału” wyraźnie nie znał (LM wyraźnie się ucieszył gdy Maj zaczął opowiadać bzdury o jego zawartości – „L” k. 175) , ale odnotował, że : „Memoriał” LM dał wielu osobom („O” 1, 2, k. 27), a wiadomość rozchodziła się, często w przekręconej formie (notatka TW „Rybaka” - IV, k. 763; TW „Warszawskiego”, że Ziembiński wiedział o złożeniu „Memoriału” w KC PZPR - „O” 4, cz. 2, k. 48). <<

 

Tomasz Strzyżewski:
Leszek Moczulski napisał:
>>Panie Tomku, przepraszam, ale musiałem pana zupełnie nie skojarzyć. W wirze spraw, przy zdominowaniu myślenia jakąś w danym momencie ważną dla mnie sprawą, zdarzało mi się to niejednokrotnie. <<

Nie ma za co, Panie Leszku. Wyjaśnienie jest bardzo przekonujące. Poza tym, to tak dawno...

Wracając do meritum, napisał Pan tak:
>>Odnośnie Katynia. Rosjanie traktowali to jako czyn chwalebny, za który następne pokolenia będą im wdzieczne: wyeliminowali wrogów ludu, bandę jaśniepańskich i antyrewolucyjnych agentów imperializmu. O wiele bardziej absurdalne zarzuty stawiali innym, np. Trockiemu, Jagodzie czy Berii - każdy działał na zlecenie jakiegoś imperialistycznego wywiadu, a mimo tego starannie fałsz opisywali i zachowywali.<<

No tak, ale Trockiego, Jagodę i Berię przerobiono na „wrogów ludu” z powodu paranoidalnych podejrzeń Stalina, który wierzył w prawdziwość swych podejrzeń. W Pana przypadku jest jednak odwrotnie. Pan był „wrogiem ludu”, ale uhonorowano Pana (w ramach tworzenia słusznej historii), przerabiając – jak Pan sam utrzymuje – z „wroga ludu” na TW, czyli na kogoś, kto odznaczył się czynem chwalebnym, przechodząc na stronę władzy budującej ustrój szczęśliwości powszechnej.

Przykład Katynia miał służyć egzemplifikacji tezy, że – jak już poprzednio wspominałem: czym innym jednak jest fałszowanie i rozpowszechnianie przez czekistów czy też bezpiekę fałszywych informacji o „wrogach ludu” na użytek operacyjny np. w celu wprowadzenia w błąd przeciwnika, czym innym zaś wprowadzanie samych siebie w błąd, w sensie pozbawiania własnych kadr (funkcjonariuszy bezpieki) wiedzy o faktycznym stanie rzeczy.

Żeby już jednak nie grzęznąć głębiej w rozpraszających uwagę szczegółach, proponuję ocenić sprawę z najogólniejszego punktu widzenia – zasadzającego się w samej definicji prawdy i fałszu. Do czego bowiem sprowadza się rola informacji w każdym ludzkim działaniu? Bez względu na to czy intencje działania są złe, czy też są dobre – tym skuteczniejsze jest (jeśli nie skuteczne w ogóle) owo działanie, im prawdziwsza i kompletniejsza jest wiedza podmiotu działającego o tej rzeczywistości, którą zamierza on przekształcać.

Jaki zatem sens miałoby Pana zdaniem świadome wprowadzanie przez SB fałszywych informacji – o Panu i o pozostałych „wrogach ludu” – do jej własnego banku wiedzy o zwalczanej przez siebie opozycji?

 

Mirek Lewandowski:
Moje kolejne pytania dotyczą okresu z przełomu lat 1976 i 1977. Gdy analizowałem teczkę "Lecha" zwróciło moją uwagę, że o ile raporty "Lecha" z okresu 1969 - 1976 (czy może początek 1977) są krótkie (zwykle pół strony) i dotyczą spraw mało istotnych, o tyle raporty z w pierwszego kwartału 1977 są bardzo obszerne (wielostronicowe) i dotyczą spraw kluczowych - np. działalności KOR czy tez kontaktów LM z Jackiem Kuroniem.

W Pana pismach sadowych znalazłem nastepujące fragmenty dotyczące tego okresu:

>>3. 8 - Notatki Maja są jego swobodną twórczością, ale nieświadomie nieźle charakteryzują nieformalne przesłuchania LM; są one następstwem grudniowego zatrzymania przez SB, a nie następstwem pisanego w tym czasie „Memoriału”. Nie są to protokoły podpisane przez przesłuchiwanego, tylko własna twórczość Maja, raczej komentująca niż przedstawiająca przebieg przesłuchania. O tym, że odbywały się w kawiarni świadczy m.in. fakt, że tylko na jedno z nich Maj przyniósł magnetofon, ale miał kłopot z nagraniem („L”, k. 187). Gdyby były w LK/MK „C” – nagrałby wszystkie przesłuchania bez problemu. .Analiza sprawozdań wskazuje, że powstały później, zapewne na podstawie zachowanych wcześniejszych notatek, przy czym Maj dzieli je na znacznie większą niż w rzeczywistości (ok. 6) ilość przesłuchań. Dowodzą tego pomyłki w chronologii, m. in. fakt, że wymianę zdań na temat wczorajszej akcji SB z 6 II umieścił w informacji z przesłuchania 14 II, już po założeniu SOR „O” – co było rezultatem tego wydarzenia. W tych ze znacznym opóźnieniem sporządzonych meldunkach Maj przyjmuje stylistykę rzekomego spotkania z TW – choć wie, że przesłuchuje figuranta założonego już SOR; nie odnotowuje też fakty wręczania wezwań na następne przesłuchanie – co zresztą można uznać zza dopuszczalne, bo nie sporządzano formalnego protokołu. .
Przesłuchanie te odbywały się w czasie, gdy trwała końcowa faza formowania struktury NN (niedoszły do skutku zjazd na Ostoi, odbyty zjazd w klasztorze Jezuitów przy Rakowieckiej) oraz trwały rozmowy i doszło do powołania ROPCiO. Od początku Maj wie, że ma przed sobą współorganizatora opozycji, jawnego – od lat! – piłsudczyka, nie ukrywającego swych przekonań, a co najmniej od początków lutego – że LM współkieruje organizacją, która na zjazd krajowy gromadzi kilkadziesiąt osób z różnych stron Polski. Jest to gra w otwarte karty, ale Maj ma nadzieję, że LM przechytrzy. Ocena ogólna przesłuchań, sporządzona przez Maja, jest raczej samokrytyczna: LM jest prowokatorem, który chciał w kontaktach z nami poznać nasze zamiary („O”1, 2, k. 24). Stąd kryptonim SOR „Oszust”, ale chodzi nie o powstanie ROPCIO 25 III 77, tylko o zjazd NN z 6 II 1077.
Ponieważ Maj nie zna treści „Memoriału”, przesłuchania tego nie dotyczą. Co najwyżej SBek wie, że został złożony do BP, ale nie wie przez kogo, bo by się zapytał, a nazwisko Załuskiego nie było tajemnicą.
Znaczenie dla ich oceny mają uwagi Maja co do charakteru przesłuchań:
- utrzymywał przebieg rozmowy w takiej samej konwencji jak poprzednio, to znaczy przekazując informacje, sugerował, że otrzymuje je ode mnie (L pracy, k. 200). W notatkach Maja nie pojawiają się jednak - może poza krążącymi plotkami i niusami z RWE - żadne informacje, które nie byłyby znane SB. Równocześnie z notatek Maja wynika, że to on, bez podania źródła (wszystkowiedząca SB!) przedstawił LM informacje pochodzące z dezinformacji „Marcina”, a także inne dane dotyczące pozycji, pokazywał mu nasłuchy i treści dane o artykułów drukowanych w zachodniej praie – zapewne aby wytworzyć atmosferę zwierzeń;
- podobnie jak poprzednio unikał podawania jakichkolwiek szczegółów (k. 179); w rozmowach wykazywał dużą ostrożność, szczególnie przy omawianiu przez siebie „sytuacji w grupach opozycyjnych”, wyraźnie się kontrolował, aby nie powiedzieć nic jego zdaniem zbędnego, co pozwoliłoby na identyfikacje tych grup (k. 183).
Maj zdaje sobie sprawę, że LM zgodził się na przesłuchanie nie tylko z własnej inicjatywy, lecz w następstwie uzgodnionej taktyki jakiejś grupy:
- Odpowiedzi odzwierciedlają raczej stanowisko grupy, z która jest związany, niż jego własne zdanie (k. 178); przekazał opinię grupy opozycyjnej – była przez niego konsultowana z innymi osobami (k. 186). Są to tylko przypuszczenia, bo w tekstach Maja nie ma jakiejkolwiek wzmianki, że LM coś takiego stwierdził. Maj nie pisze, o jaką grupę może chodzić. W pierwszym przesłuchaniu, gdy Maj podał informację „Marcina” o grupie (zredukowanej do osób uczestniczących w spotkaniu na Jasnej Górze) dyskutującej zmiany ustrojowe – LM potwierdził jej istnienie, wyjaśniając, że jej aktywność sprowadza się rzeczywiście do dyskusji. Nie ma jednak ani razu odniesienia, że z tą grupą konsultuje swoje zachowanie na przesłuchaniach. Jest tylko uwaga LM, że SB przesłuchało w Krakowie Zielińskiego.
Wszystko to całkowicie nie pasuje do ustawowego wzorca świadomego tajnego współpracownika.
Maj może domyślił się, a może już wiedział, że LM podaje uzgodnione oceny i opinie. Sprawę wyjaśnia późniejsza, ale zapewne nie jedyna informacja, że Czuma wiedział o rozmowach LM z MSW i je aprobował (bo był pod całkowitym wpływem Moczulskiego), zawarta w meldunku z 11. V. 77 („Omega” 6, k. 110).

3. 9 Przesłuchania w kawiarniach były stosowaną wówczas taktyką; ludzie chętnie godzili się na to, bo nie miały one takiego psychicznego obciążenia jak przesłuchania w Pałacu Mostowskich - skąd można było po prostu nie wyjść. O zgodzie na takie przesłuchanie w kawiarni, uzgodnione z innymi, por. „Omega” 1, k. 166 oraz potwierdzające fakt zeznanie Morgiewicza.
Inna rzecz, że z takimi przesłuchaniami w kawiarniach SB łączyło duże nadzieje: Przeprowadzić dalsze rozmowy operacyjno-werbunkowe z (--------------). W przypadku odmowy współpracy potraktować je jako werbunki pozorowane z jednoczesnym wykorzystaniem ich do dezinformacji („Analiza i Plan” z 2 VIII 1976, „Omega” 1, 1, k. 32). Ewentualne nadzieje żywione przez SB mi nie przeszkadzały, bo w trudnym okresie przed ogłoszeniem ROPCiO starałem się rozpoznać zamiary przeciwnika, a możliwe przykre konsekwencje, które zresztą nastąpiły – miały znaczenie trzeciorzędne.<<

>>faktu przesłuchań Leszek Moczulski nie ukrywał przed swoimi współpracownikami z opozycji i wiedzieli o tym m. in. Morgiewicz i Czuma, co zresztą przenikało do szerszych kręgów, poza środowiska NN i ROPCiO (SOR „Omega” t. 6, k. 110).<<

Jeśli dobrze rozumiem przyznaje Pan, że w pierwszym kwartale 1977 roku doszło do Pana spotkań w kawiarniach z oficerami SB. Czy mógłby Pan bliżej scharakteryzowac cel tych spotkań, ich chrakter oraz potwierdzić lub odrzucić zarzut, że te spotkania stanowiły jakąś formę współpracy z SB.

 

Leszek Moczulski:
W grudniu 1976, tuż przed Bożym Narodzeniem, zostałem zatrzymany na ulicy i poddany 12-godzinnej próbie przesłuchania. Odmawiałem odpowiedzi nawet na najbardziej niewinne pytania, około północy zostałem doprowadzony do szefa warszawskiej SB, w gabinecie był jeszcze jeden facet, wygladajacy na wyższego oficera. Wyjaśniłem, że jestem praworządnym obywatelem, bez powodu zatrzymanym na ulicy; również w takim nastepnym wypadky nie bedę odpowiadał na jakiekolwiek pytania. Rozmawiać mogę, jeśli dostanę formalne wezwanie z takim wyprzedzeniem czasowym, abym mógł do niego dostosować swoje plany. Potwierdziłem, gdy spytali, że stawię się, jesli teraz otrzymam wezwanie. Facet, który przedstawiał sie jako major (dzisiaj wiem, że był to płk. Maj, szef wydz. III KS MO), przyniósł formalne wezwanie, uzgodniliśmy jakąś datę przesłuchania, którą wpisał na druczku i zapytał, czy wolę się spotkać w Komendzie, czy w kawiarni. Wolałem oczywiscie kawiarnię (brak presji psychicznej, którą powodował sam fakt znajdowania się w pomieszczeniach SB, możność swobodnego przerwania rozmowy, a także pokazanie człowieka osobom z naszej "samoobrony" (kontrwywiadu). Na takie "dyplomatyczne" przesłuchania dostawałem wezwania na poprzednim; razem było ich cztery czy pięć. Sam fakt przesłuchań uważałem za korzystny; był to okres trudnego formowania Ruchu Obrony, zakładałem, że jeśli SB wpadła na trop naszych przygotowań, facet nie wytrzyma i zada jekieś pytanie. Dzisiaj wiem, że formowanie ROPCiO udało się zachować w tajemnicy; pomógł fakt, że w KOR równolegle przygotowywani powstanie Komitetu OPCzł., a robiono to o wiele mniej dyskretnie. TW "Lewandowski", który przyczepił sie do Andrzeja Czumy, nic o tym nie wiedział, ale doniósł o przygotowaniach do zjazdu NN, w nastepstwie czego - jak wiem z akt - założono przeciwko mnie SOR "Oszust" . Maj przyznał w raporcie z przełomu marca i kwietnia 1977 r., że godziłem sie na przesłuchania, bo "chciałem odkryć zamiary SB". Na przesłuchaniach zachowywałem się zgodnie z linią, ustaloną wcześniej we współpracy z naszymi specjalistami od tajnych służb ("Niedżwiedź" - mjr. Malush-Woronin, w wywiadzie ofensywnym od 1936 r., "Dziady" [w l.mn.!] - rtm Augustowski, w defensywie od 1935): potwierdzałem, że jestem z przekonań piłsudczykiem (czego nie ukrywałem od wyjscia z więzienia w 1958 r.), że nie lubię ZSRR, ale głównie Stalina, że mam grono przyjaciół o podobnych przekonaniach, ale ograniczamy sie do prowadzenia dyskusji teoretycznych, np. o potrzebie wprowadzenia urzędu prezydenta - ale odmawiałem podania jakichkolwiek szczegółów o osobach, miejstach spotkań itd, powołując sie na odpowiedni przepis obowiązujacego prawa. Rozmowę ciagle zwracałem w stronę naskórkowej krytyki PRL - np. bezmyślnego kupowania licencji czy złego funkcjonowania administracji - w wielu wypadkach uzyskując zgodność opinii z SBekiem. Zachowały się jego notatki, zapewne sporzadzone czy przrerobione znacznie później, o czym świadczą charakterystyczne błędy. Potwierdzają one, że w tych przesłuchaniach o działalnosci opozycyjnej, czy jakiejkolwiek innej, przowadzonej przrz kogokolwiek nic nie powiedziałem. Powstanie ROPCiO zakończyło te "dyplomatyczne" przesłuchania (następne były w komendach i kończyły sie aresztem). W jakiejś mierze była to gra w otwarte karty. On wiedział, że jestem mocno zaangażowany w opozycję - i nie ukrywał tego, ja wiedziałem, że on wie, i też nie ukrywałem. Była to taka zabawa w kota i myszkę. Jego gra nie powiodła się, i sam przyznał w raporcie, że wyprowadziłem go w pole. Ja nie dowiedziałem się zbyt wiele, również trzymał język za zębami, ale orientowałem się, że nie wpadli na trop przygotowań ROPCiO; przydatne było, że poznałem mentalność i inteligencję człowieka, który kierował działaniami przeciwko nam w Warszawie.

O fakcie wzywania mnie do SB poinformowałem (poza naszą s-o) Andrzeja Czumę, prosząc aby zachował to w tajemnicy; szczęśliwie nie utrzymał tajemnicy, co znajduje pełne potwierdzenie w materiałach zgromadzonych w sprawie - bo on dzisiaj sobie tego nie przypomina.
(LM).

 

Mirek Lewandowski:
Fragment stenogramu z posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR z 18 czerwca 1981 roku. Dyskusja dotyczy m.in. Moczulskiego najpierw tekst po rosyjsku - potem tłumaczenie na język polski).

Leonid Breżniew (ówczesny przywódca ZSRR) na posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZR z 18 czerwca 1981 roku informując o swoich rozmowach ze Stanisławem Kanią (ówczesnym I. sekretarzem KC PZPR) powiedział m. in. (dokument ten przytacza były szef rezydentury KGB w PRL Witalij Pawłow w swojej książce; s. 344):

>>Powiedziałem mu:
- Towarzyszu Kania, jak długo będziecie się guzdrać z tym Moczulskim — był w areszcie, wypuściliście. A teraz znowu zaczynacie od sądu. A co dalej?
- A dalej, powiedział Kania, będziemy go sądzić zgodnie z prawem i posadzimy ponownie do więzienia. Otrzyma to, na co zasłużył.<<
Źródło - Witalij Pawłow - Byłem rezydentem KGB; Warszawa; s. 344

Na początku lipca 1981 roku Breżniew ponownie spotkał się z Kanią w Warszawie na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR i zapytał o zwolnienie Moczulskiego (s. 423 i 424):

>> - Zaskakujące było zwolnienie z więzienia Moczulskiego. Jeśli bez zgody kierownictwa, to znaczy, że ono nie panuje nad sytuacją.
Kania odpowiedział:
- Podejmujemy przeciwdziałania, likwidujemy nielegalne wydawnictwa, ograniczamy je. Moczulski został zwolniony z inicjatywy własnej sądu. Zareagowaliśmy — zmieniony został minister [rzeczywiście 12 czerwca 1981 roku Sylwester Zawadzki zastąpił Jerzego Bafię na stanowisku ministra sprawiedliwości] i komplet sędziowski prowadzący te sprawę [rzeczywiście 2 lipca 1981 roku sędzia Janusz Jankowski zastąpił dotychczasowego przewodniczącego składu sędziowskiego — Czesława Szabłowskiego]. KPN jest organizacją nacjonalistyczną i antyradziecką. <<

W sierpniu 1981 roku doszło do kolejnej rozmowy Breżniewa z Kanią na temat Moczulskiego. Leonid Breżniew (s. 448):
 
>>Nie można pozwalać przeciwnikowi na inicjatywę. Źle został wykorzystany proces KPN.
Kania (s. 449):
- Przyznaję, że niedobrze się stało, że Moczulski został zwolniony, ale znów siedzi i proces będzie trwał. W sprawie marszu gwiaździstego zajęliśmy jednoznaczne, zdecydowane stanowisko, że do niego nie dopuścimy<<.
Cytaty pochodzą z książki Tajne dokumenty Biura Politycznego PZPR a Solidarność 1980–1981. Opr. Z. Włodek, Londyn 1992.

***

Fragment książki Antoniego Dudka - "Reglamentowana rewolucja. Rozkład dyktatury komunistycznej w Polsce 1988 - 1990" (ARCANA, Kraków, 2004, s. 18-19) dotyczący wizyty Jaruzelskiego w Moskwie 4-5 maja 1984 roku.

>>„Powinniśmy jeszcze wyjaśnić prawdziwe zamiary Jaruzelskiego, trzeba będzie zorientować się, czy aby nie chce mieć w Polsce pluralistycznego systemu rządzenia" - mówił w kwietniu 1984 r. na posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZR Michaił Gorbaczow. Zaś sekretarz generalny Konstantin Czernienko ubolewał, że PZPR „nie wywiera w całej rozciągłości niezbędnego wpływu na główne procesy w życiu państwa i społeczeństwa. Jednym słowem, jak przyznaje sam Jaruzelski, nie wypełnia swej kierowniczej roli."

Moskwę, w ponad dwa lata po wprowadzeniu stanu wojennego, szczególnie martwiła nie tylko silna pozycja Kościoła katolickiego, aktywność „sił kontrrewolucyjnych" oraz budowa socjalizmu „wspólnie z kułakami", ale także fakt, że - jak to ujął Andriej Gromyko - „centralne i średnie ogniwa aparatu gospodarczego w wielu przypadkach hamują rozwój polsko-radzieckich stosunków gospodarczych i nadal patrzą na Zachód."

Równocześnie jednak członkowie radzieckiego kierownictwa nie mieli wątpliwości, że „w sprawach kadrowych zrobiliśmy generalnie prawidłowy wybór. W danej sytuacji osoba Jaru-zelskiego jest jedyną do przyjęcia do kierowania krajem" (Konstantin Rusakow). Także Czernienko mówił o Jaruzelskim jako o właściwej osobie, choć wymagającej stałego nadzoru: My oczywiście mu wierzymy. Popieramy go. Ale trzeba dalej oddziaływać na niego, pomagać w znajdowaniu najbardziej prawidłowych decyzji, ukierunkowanych na umocnienie socjalizmu na polskiej ziemi[2].

Dlatego podczas swej wizyty w Moskwie 4-5 maja 1984 r. Jaruzelski otrzymał najwyższe radzieckie odznaczenie - Order Lenina, a równocześnie Czernienko wytyczył przed nim następujące cele strategiczne: wyplenienie z korzeniami elementów antysocjalistycznych, zlikwidowanie podłoża wrogiej działalności, ograniczenie ingerencji kościoła w życie polityczne, zapewnienie decydujących wpływów w społeczeństwie ideologii marksistowsko-leninowskiej, zlikwidowanie wielosektorowośri w gospodarce narodowej, przestawienie wsi na tory socjalistyczne oraz spłacanie Zachodowi zadłużenia mocno obciążającego polską gospodarkę[3].

W praktyce oznaczałoby to zaostrzenie przyjętego po wprowadzeniu stanu wojennego kursu polityki wewnętrznej, a w sferze gospodarki powrót do kolektywizacji rolnictwa i likwidacji sektora prywatnego. Dla Jaruzelskiego było to oczywiście nie do przyjęcia, gdyż - abstrahując już od praktycznej możliwości realizacji tego rodzaju planów - głęboki,zwrot polityczny doprowadziłby prawdopodobnie do wybuchu masowych protestów społecznych oraz aktywizacji zepchniętego do defensywy w 1982 r. dogmatycznego skrzydła w PZPR, uosabianego przez takich działaczy jak Tadeusz Grabski, Stanisław Kociołek czy Stefan Olszowski [4].

Przypisy:
[2] Fragment protokołu Biura Politycznego KC KPZR z 26 kwietnia 1984 r. [w:] General Pawłow: byłem rezydentem KGB w Polsce, Warszawa

[3] Archiwum Akt Nowych, zespól Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej [dalej AAN, KC PZPR], sygn. V/228, Notatka informacyjna z wizyty w ZSRR tow. W- Jaruzelskiego w dniach 4 i 5 maja 1984 r. z 8 maja 1984 r.,s. 69.

[4] Zob. A. Dudek, Obóz władzy w okresie stanu wojennego, „Pamięć i Sprawiedliwość" 2002, nr 2, s. 236-239.
<<

Na ten fragment powołuje się LM w rozmowie.

 

***

 

Ten tekst dopisuję 27 października 2008 roku (gdyż usiłuję "dopasować", tj. porównać i zbadać wiarygodność różnych materiałów, źródeł i wypowiedzi), ale dotyczy on poprzedniej odpowiedzi Leszka Moczulskiego, a konkretnie następującego jej fragmentu:
 
>>O fakcie wzywania mnie do SB poinformowałem (poza naszą s-o) Andrzeja Czumę, prosząc aby zachował to w tajemnicy; szczęśliwie nie utrzymał tajemnicy, co znajduje pełne potwierdzenie w materiałach zgromadzonych w sprawie - bo on dzisiaj sobie tego nie przypomina.<<

Otóż Grzegorz Waligóra - historyk IPN analizujący działalność ROPCiO na podstawie materiałów SB napisał m.in. o konflikcie w Nurcie Niepodległościowym:

>>O skali konfliktu świadczy także przebieg zebrania NN 25 maja 1978 r. w pomieszczeniach kościelnych przy ul. Skaryszewskiej. Jak się miało później okazac, było to ostatnie spotkanie grupy. (...) Czuma przedstawił zgromadzonym listę zarzutow wobec Moczulskiego. Znalazły się na niej: (...) wspołpraca z SB. W konkluzji przedstawił wniosek o wotum nieufności dla Moczulskiego.<<

Niestety historyk IPN nie podaje na podstawie jakich faktów Andrzej Czuma zarzucał Leszkowi Moczulskiemu współpracę z SB (co - m. zd. - jest poważnym błędem warsztatowym), ale - być może - Czuma o kontaktach Moczulskiego z SB wiedział od samego Moczulskiego, zgodnie z tym, o czym mowa w pierwszym, podanym wyżej cytacie.

---------------------------------------------------------
Panie Przewodniczący,
dziękuję za dotychczasowe odpowiedzi i proszę o dalsze.

1. Szereg osób, jako koronny argument potwierdzający fakt, iż rzeczywiście Leszek Moczulski był TW podaje postawę Leszka Moczulskiego w 1992 roku w czasie tzw. "nocy teczek". Przywoływany jest także fakt doradzania przez Leszka Moczulskiego Aleksandrowi Kwaśniewskiemu w okresie prezydentury Kwaśniewskiego.

Na Forum SW Marek Radomski napisał:

>>Myślę że ten cały kłopot w ocenie tego przypadku, w tym i w sferze psychologicznej bierze się z dokonań Moczulskiego po 1977 roku, a były one przyznaję niemałe. Wspomina Pan [chodzi o mnie - Mirek L] o perturbacjach jakie miały miejsce w związku z debatą sejmową o restytucji niepodległości, o próbie wykorzystania wówczas lustracji do rozbicia KPN - zgoda ale w takich właśnie momentach Leszek Moczulski jako doświadczony opozycjonista i niepodległościowiec powinien, a bardziej właściwe będzie chyba w tym momencie słowo miał obowiązek, widzieć szerzej i dalej oraz potrafić wynieść się ponad własne urazy choćby były bardzo bolesne, taką rolę pełnić w życiu powinni ludzie doświadczeni, a tego w tamtych gorących chwilach zabrakło<<

Maciej (na tym samym Forum):
 
>>Moczulski wziął w tym aktywny udział [chodzi o obalenie rządu Jana Olszewskiego - Mirek L]. Potwierdził tym samym, że jego współpraca po 1976 była bardzo prawdopodobna.<<

Czy zechciałby Pan odnieść się do tych zarzutów?

2. No i drugie pytanie, poniekąd powiązane z pierwszym. Jest to pytanie bardzo przewrotne, może nawet cyniczne, ale nie mogę go nie zadać (zarazem jednak za nie przepraszam).

Jadwiga Chmielowska na Forum SW napisała:

>>Leszek Moczulski powinien też powiedzieć prawdę : „najpierw współpracowałem ( odbył 60 spotkań z oficerem prowadzącym i ok 160 str. donosów się zachowało - dane z Sądu Lustracyjnego od jednego ze świadków), potem prowadziłem grę z nimi ale się zorientowali i stąd SOR „Oszust”. Potem walczyłem jak umiałem o Niepodległą! Niech mi przebaczą ci, których skrzywdziłem, bo tylko wtedy będę mógł iść z podniesionym czołem”. Z Szawła stał się Paweł. Takie rzeczy się zdarzały i zdarzają. Należy odróżniać tych, co nigdy nie splamili się współpracą z bezpieka od tych co się nią zhańbili . Należy jednak wziąć pod uwage takich co próbowali się z tej współpracy wywinąć i naprawic swoje winy! Nie jest to relatywizowanie wręcz przeciwnie! Jak dotąd nie spotkałam jeszcze przypadku, gdy ktoś przywykły do glorii bohatera przyznał się do współpracy z SB. Wielu z nich niestety śmie dalej pouczać innych. Niestety Leszek Moczulski poszedł inną drogą. Całe zło tkwi w tym, że brak przyznania się jest podstawą do szantażu ( „Nocna zmiana” - udział w Obalaniu Olszewskiego i proponowaniu Pawlaka i potem dziwne zbliżenie z Kancelarią Kwaśniewskiego!). Jest to smutne!! Myślałam, że w szczerej dyskusji na FORUM uda nam się ustalić prawdę i uzmysłowić Leszkowi Moczulskiemu, że może wyjść z tego z podniesionym czołem. Niestety Moczulski dalej twierdzi, że nie współpracował i wszystko to fałszywki. To jest jego błąd.<<

Otóż, czy nie rozważał Pan przyjęcia - nawet obecnie - innej metody obrony i to niezaleznie od tego, jak było na prawdę? Zamiast zaprzeczać faktowi współpracy (co nie przekonuje wielu osób) - przyznać się do niej! Przecież nie tylko w historii Kościoła (zaparcie się św. Piotra, postawa Szawła/św. Pawła) ale także w naszej literaturze (Konrad Wallenrod, ks. Robak, Kmicic), jak i historii (np. Piłsudski, jako austriacki agent) jest dość przykładów tego rodzaju sytuacji wspólpracy z wrogiem, będących konsekwencją, czy to chwilowego załamania czy słabości, czy też czyjegoś podstępu, czy błędu życiowego, czy też wyrachowania. Być może taka postawa byłaby bardziej wiarygodna i - paradoksalnie - budziłaby nawet szacunek?

3. Bardzo ważnym argumentem przemawiającym za tym, że teczki TW "Lech" nie moga być uznane za dowód rzeczywistej współpracy Leszka Moczulskiego z SB, są kwestie poruszone przez Pana w Oświadczeniu z 24 kwietnia 2008:

>>W okresie 1969-1977, kiedy miałem być współpracownikiem SB, doszło do następujących, w kontekście niniejszej sprawy bardziej jaskrawych wydarzeń:

- represje: dwie moje książki zostały publicznie potępione i wycofane z księgarń i bibliotek, a trzecią (byłem jej współautorem i redaktorem) wprost z drukarni skierowano na przemiał; wydano całkowity zakaz wydawania moich książek, oraz wszystkich innych publikacji poza tygodnikiem „Stolica” (redakcja tego czasopisma była nieformalnym miejscem zsyłki dla osób wcześniej więzionych z powodów politycznych albo o nie podejrzanych); nakazano całkowite odsuniecie mnie w redakcji „Stolicy” od tematyki historycznej albo innej, mającej znaczenie polityczne; przerwano mój przewód doktorski, który rozpocząłem na UMK pod kierunkiem prof. M. Wojciechowskiego (poprzedni przewód doktorski na UW faktycznie przerwało SB w 1957 r., konfiskując ukończony niemalże całkowicie tekst mojej pierwszej dysertacji doktorskiej, dotyczącej zresztą XVII w.).

- działalność opozycyjna potwierdzono w toku postępowania lustracyjnego: - w listopadzie 1973 r. zorganizowałem w Poznaniu w mieszkaniu p. E. Staniewiczowej pierwsze półjawne spotkanie opozycyjne, w którym uczestniczyło parędziesiąt osób, poświecone konieczności wznowienia czynnych działań na rzecz niepodległości; - w latach 1974-77 kierowałem tajną komórką nurtu niepodległościowego (nn) o kryptonimie Konwent, odpowiedzialną za przygotowanie powołania jawnej niepodległościowej partii politycznej, a także tworzenie struktur wstępnych, bardziej ogólnych programowo;

- we wrześniu 1975 w mieszkaniu R. Szeremietiewa prowadziłem tajną naradę, na której postanowiliśmy przystąpić do bezpośredniego formowania jawnej struktury wstępnej o charakterze ruchu społecznego, zajmującego się obroną praw człowieka; - na przełomie zimy i wiosny 1976 r. w mieszkaniu M. Grzywaczewskiego uczestniczyłem w tajnej naradzie przedstawicieli kilku grup opozycyjnych, na której przyjęliśmy tekst dokumentu pt. „U progu”, inicjującego naszą wspólną działalność, oraz rozpoczęliśmy pracę nad tworzeniem tajnej bazy technicznej dla jawnej działalności opozycyjnej o nazwie Nurt Niepodległościowy (NN); - od przełomu wiosny i lata 1976 byłem członkiem czteroosobowej komórki kierowniczej NN o kryptonimie „Romb”;

- w lipcu 1976 byłem redaktorem i głównym autorem programu minimum, tzw. „Programu 44”, kolportowanego począwszy od 6 sierpnia 1976;

- na przełomie sierpnia i września 1976 r. uczestniczyłem w ustalaniu charakteru i zakresy tematycznego podziemnego pisma „U progu” (zaczęło wychodzić od końca września); - od końca lata 1976 uczestniczyłem w pracach nad formowaniem Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela;

- od grudnia 1976 do 25 marca 1977 uczestniczyłem w rozmowach z przedstawicielami środowiska KOR (Kuroń, Lipski, Macierewicz i in.) na temat współpracy względnie wspólnego powołania ROPCiO;

- w lutym 1977 nadałem ostateczny kształt inaugurującemu dokumentowi ROPCiO – „Apelowi” i przygotowałem inne dokumenty, dotyczące struktury i funkcjonowania Ruchu Obrony;

- w lutym albo marcu 1977 przewodniczyłem I zjazdowi NN na strychu klasztoru Jezuitów, na którym m. in. przyjęta została Deklaracja Ideowa NN, przygotowywana przeze mnie w konsultacji z dr Józefem Rybickim; - 25 marca, po załamaniu się rozmów z KOR, uczestniczyłem w podjęciu decyzji o natychmiastowym ogłoszeniu powstania ROPCiO;

- 26 marca uczestniczyłem w ostatnich rozmowach politycznych, m. in. z J. Kuroniem, a następnie w mieszkaniu A. Pajdaka prowadziłem jawną konferencję prasową, na której ogłosiłem powstanie ROPCiO;

- w dniach 27 marca – 1 kwietnia 1977 uczestniczyłem w licznych pracach organizacyjnych (m. in. rozpocząłem formowania krajowej struktury jawnych tzw. biur ROPCiO, wyjeżdżając w tym czasie do Łodzi i Lublina), programowych i wydawniczych (rozpocząłem pracę nad wydawaniem „Opinii” - jawnego pisma poza cenzurą).

Praktycznie wszystkie z wyliczonych działań, a także liczne inne, w których uczestniczyłem, mogły być łatwo sparaliżowane przez SB, gdyby została wcześniej o takiej inicjatywie powiadomiona. Nic takiego jednak nie nastąpiło, o niektórych z nich SB nie dowiedziała się nigdy, o pozostałych ze znacznym opóźnieniem i nie ode mnie – czego w pełni dowodzą materiały zgromadzane w przedmiotowej sprawie Nawet relację o przebiegu jawnej konferencji prasowej SB zaczerpnęło z nasłuchu „Wolnej Europy”!

Odrębną sprawą jest szeroki i aktualny zakres mojej wiedzy dotyczącej działań opozycyjnych, w których fizycznie nie uczestniczyłem, albo podejmowanych przez inne środowiska i ugrupowania opozycyjne; w teczkach TW „Lech” brak najmniejszej wzmianki, aby TW „Lech” informował o tym SB.<<

Czy argument ten był brany pod uwagę przez sądy przy orzekaniu w Pana sprawie?

4. Czy teczki TW "Lech" są jawne? Czy byłoby możliwe zamieszczenie ich w Internecie?

5. Jakie były losy teczek TW "Lech" po 1989 roku? Czy były one roszywane po tej dacie? Kto miał do nich dostęp?

6. Jaki był przebieg procesu lustracyjnego? Dlaczego trwał on tak długo? Czy był jawny? Czy akta z procesu są dostępne? Czy byłoby możliwe zamieszczenie ich w Internecie?

7. Czy po tym wszystkim jest Pan zwolennikiem lustracji? Jeżeli tak, to jak powinna ona - Pana zdaniem - przebiegać? Na jakich zasadach powinna być oparta? Czy popiera Pan postulat pełnego otwarcia archiwów IPN i udostępnienia ich w Internecie? A może przyznaje Pan racje tym, którzy postulują zamknięcie archiwów, czy nawet ich spalenie?

8. Osiągnął Pan dzięki polityce wiele. Jest Pan osobą, której nazwisko widnieje w każdej jednotomowej polskiej encyklopedii. Dzięki zaangażowaniu w politykę odcisnął Pan silne piętno na najnowszej historii Polski. Ale również za sprawą polityki przeżył Pan wiele trudnych chwil (7 lat więzienia, poważne ograniczenie życia osobistego, publiczne oskarżenie o współpracę z SB, długoletni proces zakończony wyrokiem skazującym). Jak ocenia Pan bilans swoich politycznych dokonań? Czy było warto? Czy drugi raz poszedłby Pan również tą samą drogą? Jakich rad udzieliłby Pan młodym osobom zamierzającym zaangazować się w politykę?

9. Po rozstaniu z polityką zajął sie Pan pracą naukową oraz pisarską. Poza "Lustracją" napisał Pan podręcznik dotyczący geopolityki oraz książki poświęcone Unii Europejskiej i - najnowsza - kształtowaniu się Międzymorza we wczesnym średniowieczu. Jakie są Pana najbliższe plany i zamierzenia na tym polu?

 

Leszek Moczulski:
Odpowiadam w kolejności pytań.

Ad 1. Po rozpoczęciu pracy Sejmu jesienią 1991 KPN było zdecydowane poprzeć każdy rząd prawicowy, który uformuje się - mimo, że ostatecznie nie zaproszono nas do jego składu. Głosowaliśmy zgodnie z linią prawicowej koalicji w wyborach do organów sejmowych (marszałkowie, przewodniczacy komisji itd) oraz za wyborem Olszewskiego na premiera. Działalność rządu i obecność w jego składzie osób wcześniej powiązanych z PZPR szybko zaczęła budzić moje wątpliwości, ale przeszlismy do opozycji dopiero wówczas, gdy koalicja rządowa, wespół z SLD, doprowadziła do odrzucenia w pierwszym czytaniu ustawy o restytucji niepodległości. Był to jaskrawy dowód, że nie tylko nasze szczególowe propozycje, ale sama zasada zerwania ciągłości państwowo-prawnej z PRL oraz rozliczenie i pociagniecie do odpowiedzialności, także karnej, szczególnie osób z aparatu bezpieczeństwa, w tym TW, jest sprzeczna z linią polityczną rządu Olszewskiego. Od tej pory oficjalnie przeszliśmy do opozycji. Była ona tym bardziej stanowcza, że z pierwszych doświadczeń oraz rozmów można było odnieść wrażenie, że przynajmniej premier i parę osób z jego otoczenia prowadzą cyniczną, podwójną grę. Jawnym tego przykładem było, że umowa z ZSRR, przygotowana i negocjowana przez rząd, została przez rząd potępiona, gdy Wałesa pojechał do Moskwy, aby ją podpisać. Wówczas myślałem, że z krzywdą dla Polski, wzięły górę osobiste emocje i niechęci premiera do prezydenta, dzisiaj - gdy wiemy wiecej o licznych sprawach - skłonny jestem sądzić, że przyczyny były znacznie poważniejsze. Co do dwulicowości politycznej, szczególnie wymowne są matariały, ujawnione kilka lat później i przez nikogo nie zaprzeczone. Otóż Olszewski, mason od początku lat sześćdziesiatych, w grudniu 1991, w odstępie dwu togodni został jawnie wybrany premierem rządu prawicowo-katolickiego (główna siła: ZChN), a nastepnie tajnie, na inaugurującym posiedzeniu Wielkiej Loży Narodowej Polski, został wybrany jej Wielkim Przysposobicielem (funkcję tę wczesniej miał pełnić Jan Józef Lipski).

Głosowalismy za wnioskiem, aby Minister SW ujawnił listę agentów (TW), zasiadajacych w parlamencie. Popieraliśmy to tym chętnie, że wcześniej krytykowalismy Macierewicza, gdy odmówił ujawniania nazwisk TW osaczajacych Pyjasa - i miałem nadzieje, że teraz to zrobi.

Gdy została zgłoszone votum nieufności wobez rządu Olszewskiego (który po przejsciu KPN do opozycji stracił wiekszość), uznaliśmy to za słuszne. Mimo tego, i mimo dwulicowej postawy rządu, zgodziliśmy się uczestniczyć w ratowaniu prawicowej koalicji, ale w toku jedynych, parogodzinnych negocjacji premier wyraźnie ujawnił, że nie zamierza dojść z KPN do porozumienia. Po zakonczeniu tych rozmów, opuszczajac urząd Rady Ministrów, powiedziałem dziennikarzom: Rząd już upadł! Głosowanie w Sejmie było za parę dni, mniejszościowy gabinet nie był w stanie przetrwać. Ujawnienie listy Macierewicza, poprzedzone próbą szantażu, nic w stanowisku KPN nie zmieniło.

Szczegółowy opis wydarzeń, m. in. demaskujacych manipulacje dokonane w filmie "Nocna zmiana" zamieściłem w książce "Lustracja" wydanej w 2001 r. przez wydawnictwo "Rytm", dostepnej w każdej wiekszej bibliotece.

Pytania, czemu "nie wznieśliśmy się" nad doznane urazy i nie poparlismy "prawicy z jej prgramem dekomunizacji" świadczą o słabej znajomości wydarzeń tego okresu.

Po pierwsze, rząd Olszewskiego nigdy nie wystąpił z programem dekomunizacji; wręcz przeciwnie, nie dopuścił do uchwalenia ustawy, taki program zawierającej. Lista Macierewicza faktycznie zamykała rozliczenie z komuną i sowieckimi pachołkami, skupiajac uwagę społeczną na szukaniu wroga w obozie solidarnościowym. Ostatecznie okazało się, że praktycznie wszyscy b. działacze opozycji i "S" zostali oczyszczeni z zarzutów (szczególnym wyjatkiem jesterm ja), a ustawa lustracyjna dotknęła w wiekszości małe płotki, chodz stworzyła fałszywy i krzywdzący - przede wszystkim Polskę - obraz, że narodowy sprzeciw był spenetrowany czy nawet kierowany przez bezpiekę. Ponadto, koncentrując się na TW, zasłonięto konieczność rozrachunku z aparatem UB/SB, a także KGB, Stasi i in., działającym w PRL. Ostatmio, z wielkim trudem udało się usunąć SB-ka - eksperta komisji sejmowej; gdyby był on odnotowano w kartotekach MSW jako chodziażby kandydat na TW, nigdy nie zostałby tym ekspertem.
Po drugie, interes Rzeczypospolitej wymagał usunięcia rządu, który rozgrywki partyjne i szukanie haków przedkładał nad kluczowe sprawy, które wymagały rozwiązania - od weryfikacji samodzielnego personelu wszystkich instytucji państwowych, sądów nie wyłaczając, po gospodarkę, zduszenie bezrobocia, zahamowanie korupcji już na wstepie itd. Dzisiaj, wiedząc znacznie wiecej niż wówczas, jesli mam sobie coś do wyrzucenia, to przede wszystkim to, że nierozważnie poparłem rząd, który na to nie zasługiwał, a bez głosów KPN by nie powstał.

Nigdy nie byłem doradcą Kwaśniewskiego.

Raz tylko, przed referendum europejskim, razem z nim byłem na wiecu publicznym w Brzesku; mówiłem o tym, że lewica nie ma prawa uzurpować sobie zasługi za podjęcie programu integracyjnego, bo KPN wystąpił z tym znacznie wcześniej, a po nas inne niezależne ugrupowania polityczne; cytowałem fragment mojej książki sprzed trzydziestu lat - "Dylematy" - potępionej zresztą przez władze PRL.

Ad. 2. Nie byłem agentem - i to wszystko. Nigdy nie rozważałem fałszywego przyznania się do nieprawdy i zwracania tylko uwagi, że w raportach "Lecha" nie było nic, co mogłoby komuś zaszkodzić. Całe życie byłem człowiekiem uczciwym, czemu pod koniec miełbym stać sie kłamcą dla osiagniecię jakiś korzyści. Ponadto, jaką wiarugodność miałyby jakiekolwiek moje wyjaśnienia, gdybyn skłamał w tak fundamentalnej sprawie?

Ad. 3. Sąd Najwyższy nie ustosunkował sie do tych kwestii, gdyż ograniczył sie jedynie do zbadania formalnej prawidłowosci wyroku.

Ad. 4. Teczki "Lecha", na mój wniosek, zostały w 2001 r. odtajnione - każdyma prawo do nich zajrzeć, co polecam, choć obecnie chyba musi sie zgodzić Sąd. W moim przekonaniu wszystkie materiały sprawy są jawne - i mam nadzieję, że zajmą się nimi jacyś bezstronni historycy. Dobrze byłoby umieścić całośc w Internecie - tyle, że zależy to od dysponenta tych materiałów (sąd, IPN?)

Ad. 5. Po archiwizacji w teczkach "Lecha" doszło do zmian - wielokroć były rozrywane i zszywane. Np. w grudniu 1990 składały się z jednej teczki, później - dwu. Nawet podczas procesu urzędnicy Archiwum MSW dononali tam drobnej zmiany, zmieniając diametralnie uwagę, wpisaną wcześniej do jednego z dokumentów.

Ad. 6. Proces rozpoczął się jesienią 1999 r., przewodniczył sędzia Bareja. Przed rozpoczęciem procesu, sędzia spawozdawca Kaniok przeprowadził tzw. postępowanie przygotowawcze, tzn. wybierał w archiwum materiały, które mogły dowodzić, że byłem TW i kazał je kserować. Podczas rozprawy Bareja przyjął mój wniosek, aby kserokopie zastąpić oryginałami - i to nie jednostronnym wyborem, tylko wszystkimi, a także dokonać ekspertyz. Postepowanie biegło szybko, w początkach 2000 r.można było spodziewać sie wyroku. Po nadejsciu ekspertyzy z Biura Kryminalistyki MSW, że mój podpis jest słałszowany, w poczatku stycznia proces nagle przerwano. Po jakimś czasie dowiedziałem sie, że Bareja został oskarżony przez zastepcę Rzecznika Interesu Publicznego - Lipińskiego (który oskarżał w moim procesie) o kłamstwo lustracyjne. Bareja został uniewinniony w dwu instancjach, ale musiał bardzo przejęć sie tym fałszywym oskarżeniem, bo wkrótce marł.

Po kilkumiesiecznej przerwie proces wznowiono, przewodniczył sędzia Rysiński. Sąd częściowo uznał mój wniosek o dołączenie dalszych materiałów archiwalnych, ale Archiwum MSW przekazało tylko część, inne uznając za zbyt tajne, abym mógł się z nimi zapoznać. Dotyczyło to m. in. SOR przeciwko mnie po utworzeniu KPN w 1979 r.; później ustaliłem, że ta sprawa była czynna jeszcze w sierpniu 1991 e., a od 1986 r. prowadził ją ten sam esbek - ppłk Śledz ("Jabłoński"). W 2001 zostałem uniewinniony: Sąd uznał, że doszło do niewątpliwych fałszerstw. Wyrok miał być ogłoszony przed wyborami, ale z nieznanych przyczyn przeniesiono to na po wyborach. Tak się złozyło, że startowałem w nich do Senatu z Krakowa i uzyskałem blisko 90 tysieci głosów; trochę zabrakło, ale gdyby przed wyboram ogłoszono uniewinnienie, zapewne łatwo bym zwyciężył.

W 2002 r., po dwugodzinnym posiedzeniu, sąd II instancji uchylił wyrok z przyczyn formalnych. Sędzią sprawozdawcą był wskazany wyżej sędzia Kaniok.

W latach 2002-2005 sprawę prowadził sąd pod przewodnictwem sędziny Majkowskiej (córka naczelnego "Trybuny Ludu"). Atmosfera rózniła sie zasadniczo od poprzedniego postępowania; świadków obrony - działaczy opozycyjnych przewodnicząca traktowała jak śmiecie, zeznających fumkcjonariuszy SB manifestacyjnie mile; była na tyle uprzejma, że udostępniła im teczki "Lecha", oby odświeżyli sobie pamięć; nie wiele to dało, bo pytani następnie, nawet nie wiedzieli, do jakiej sprawy prowadzili "Lecha". Wyrok skazujacy.

W 2006 sprawę prowadził sąd II instancji - przewodniczący i zarazem a zarazem sprawozdawca - sędzia Kaniok; po przeprowadzeniu postępowania dowowowego (skróconego, Przewodniczacy zrezygnował z ostatnich świadków), wyrok skazujacy.

W grudniu 2007 wyznaczona rozprawa w Sądzie najwyższym (przewodniczacy - sędzia Grubba), odroczona; w kwietniu wyrok oddalajacy kasację z przyczyn formalnych, bez merytorycznego badania sprawy.

Formalnie sprawa trwała bardzo długo, bo od marca 1999, ponad dziewięć lat. W rzeczywistości łaczny czas posiedzień wszystkich składów sadządzych wyniósł poniżej 120 godzin, z czego blisko połowa w okresie 1999-2001. W 1981 r., podczas 1. sprawy KPN, taki wynik godzinowy osiągalismy w sześć tygodni.

Ad. 7. Mimo podstawowych zastrzeżęń prawnych (wskazuję na nie w przywołanej wyżej mojej książce "Lustracja"), uważałem za pozytywne uchwalenie ustawy lustracyjnej, bo dawała możliwość sądowej obrony; przynajmniej można było zgromadzić materiały dotyczące sprawy. Dzisiaj już nie jestem taki pewny. Lustracja została zdominowana przez szczególną psychozę, a mianowicie przyjęte z góry założenie, a nastepnie przez lata systermatycznie umacnianie (obserowałem to, przez te lata bardzo często odwiedzając sąd lustracyjny, aby w tajnej kancelarii pracować nad aktami), że teczki wytworzone przez SB są dowodem wiarygodnym i wystarczajacym; w postępowaniu zabrakło prokuratora, który musiałby udawadniać ich prawdziwość, co narzuciło lustrowanemy obowiązek udowadniania swojej niewinności, i to w warunkach gdy rzecznik nie sporządzał aktu oskarżenia i często dopiero po przeprowadzeniu dowodu w jakiejś szczególowej kwestii dziwił sie, po co, rozstrząsając tak oczywisty problem, lustrowany tylko zabierał czas; czyżby chciał przedłużyć postępowanie?

Jakaś forma sądowego badania zarzutów o współpracę jest konieczna.

Do tematu i odpowiedzi na końcowe pytania wrócę podczas następnego wejścia.

---------------------

Odnośnie uwag Tomka S., że fałszowano na wrogów, a nie współpracowników - czyli swoich.

Panie Tomku, ogromna wiekszość fałszerstw, zawartych w archiwach MBP/MSW, ale także NKWD/KGB i in. dotyczy "wrogów" a nie "swoich", ale i tych było wiele. Zresztą, nikomu nie wpadało do głowy, aby dokonywać takiego rozróżnienia. Jeśli kazano na niego sfabrykować teczkę - był przecież "wrogiem". Po raz pierwszy sfabrykowano przeciwko mnie fałszywe dowody - współpraca z wywiadem zachodnionienieckim (gen. Pożoga, we wrzesniu 1980 r., a teczki "Lecha" dopiero w czerwcu 1984); nie wiem, do jakich kategorii ("swój" czy "wróg") zaliczono je, prawdopodobnie do żadnej, bo co to miało za znaczenie?

Proszę przemyśleć nastepujacą kwestię. Cała działalność gospodarki socjalistycznej oparta była na notorycznie fałszowanych sprawozdaniach, przy czym organa wyższego szczebla, sumując raporty, dopuszczały się dalszych fałszerstw. Na tej podstawie najwyższe władze, Komisja Planowania, rząd, Biuro Polityczne podejmowały decyzje. Czyżby zależało im na oszukiwaniu samych siebie? Nie, fałsz, kłamstwo należało do istoty systemu, bez tego nie mógł funkcjonować.

Sprawę fałszersw SB warto opracować generalnie, to kluczowa kwestia badawcza. Oczywiście, bez wstępnego założenia, że UB/SB było uczciwe i rzetelne, a materiały wytworzone przez te służby są ex definitione wiarygodne. Bez takiego generalnego zbadania problemu (nawert język, jakim posługiwało się SB, jest obecnie często niezrozumiały, albo przyjmowany opacznie), we wszystkich jednostkowych sprawach możemy mieć kłopoty. Nie tylko lustracyjne - to najmniej ważne, dopóki ludzie żyją, mogą się bronić. Słuchałem referatu niezłego i intelinentnego historyka, przedstawiającego jedną ze spraw - pokłosie afery Bergu. Fabuła była prosta: "aresztowano oficera AK, ciężkie śledztwo, podpisał zgodę na współpracę, zwolniono go, zerwał się "opiekunowi" i zaczął ukrywać, zastrzelony został przez kolegów, ponieważ był zdrajcą". To fałsz, sprawa jest niewatpliwa: wykołował bezpiekę, uciekł - ale zanim zdążył skutecznie zmienić tozsamość albo wydostać sie za granicę, ekipa pościgowa UB dorwała go i zamordowała. W tym czasie - po sprawie Martyki, w pierwszej połowie lat '50, nawet niewątpliwych zdrajców, z wystarczajacym potwierdzeniem że donoszą, nie strzelano - bo pociągało to za sobą bardzo szerokie. terrorystyczne w zamiarze i charakterze represje na niewinnych ludziach; natomiast za każdym, kto "oszukał" UB, wysałano ekipe egzekucyjną. Wszyscy o tym wiedzieli, ale historyk, który przyjął wersje z teczki, skąd miał o tym wiedzieć, skoro nie było go wówczas na świecie? Także w moich aktach są dowody takich fałszerstw, przy czym - jesli chodzi o korzystanie ze spraw wcześniejszych - funkcjonariusze SB tymi oszczerstwami posługiwali sie w dobrej wierze - nie wiedzieli, że są słałszowame. Ukazały się nawet książki, oparte na takich fałszach (niewinne ofiary są "zdrajcami" , mimo późniejszych wyroków rehabilitacyjnych - ale akta tych spraw sadowych zostały zniszczone).

PS. Często jestem poza domem, a równoczesnie tylko ja sposród domowników potrafię korzystać z Internetu. To powoduje, że mogę odpowiadać tylko wówczas, gdy jestem - stąd przerwy w moich odpowiedziach. Prosiłbym różnież o stopniowe, a nie jednorazowe przedstawianie wszystkich pytań, gdyż przy ich nadmiarze mogę któreś ominąć. Jeśli ominę, proszę mi przypominać, bo to nie z niechęci do odpowiedzi - nie mam nic do ukrycia, tylko przez przeoczenie.
(LM)

 

Mirek Lewandowski:
Panie Przewodniczący,
Bardzo dziekuję Panu za powyższe odpowiedzi i przepraszam za to, że - z mojej winy - skierowana została wobec Pana tak obszerna seria pytań. Postaram się poprawić tak, aby zapis tej dyskusji był bardziej czytelny.

 

Tomasz Strzyżewski:
Leszek Moczulski napisał:

>>Facet, który przedstawiał sie jako major (dzisiaj wiem, że był to płk. Maj, szef wydz. III KS MO), przyniósł formalne wezwanie, uzgodniliśmy jakąś datę przesłuchania, którą wpisał na druczku i zapytał, czy wolę się spotkać w Komendzie, czy w kawiarni. Wolałem oczywiscie kawiarnię (brak presji psychicznej, którą powodował sam fakt znajdowania się w pomieszczeniach SB, możność swobodnego przerwania rozmowy, a także pokazanie człowieka osobom z naszej "samoobrony" (kontrwywiadu).<<

Panie Leszku, Pan nigdy – PRZENIGDY (!) – nie powinien był zgadzać się na tego typu spotkania. Rządzące takimi sytuacjami prawa psychologii – są nieubłagane. Działają w pewnym sensie podobnie jak zasada domino. Przypominam sobie jak w 1983 roku sam, w ułamku sekundy poczułem siłę ssącą tej pułapki. Znalazłem się chyba w analogicznej sytuacji jak Pan, choć nie chodziło wtedy (przynajmniej formalnie) o kontakt z SB. Otóż od czasu mojej ucieczki do Szwecji z tajnymi dokumentami peerelowskiej cenzury, członkowie mojej rodziny obłożeni zostali dożywotnim zakazem przekraczania granicy. Gdy jednak moja matka przeszła operację usunięcia nowotworu rakowego, postanowiłem zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby rodzice mogli się ze mną spotkać. Zwróciłem się wtedy do Generalnego Konsulatu PRL w Sztokholmie o wydanie paszportu rodzicom w związku z obawą, że w przeciwnym razie nigdy już mojej matki może nie zobaczę. Wywiązała się krótka korespondencja [...].

W następstwie doszło do spotkania z wicekonsulem Pawłem Lewandowskim w kawiarni, leżącej w pobliżu budynku ambasady. O godz. 10.30 wszedłem do kawiarni, w której nie zastałem nikogo z wyjątkiem dwóch osób, siedzących przy osobnych stolikach. Po wyglądzie oceniłem, że mężczyzna wyglądający kulturalniej i schludniej powinien być wicekonsulem. Podszedłem więc i przedstawiłem się. Okazało się, że zgadłem dobrze. Ten w rogu siedzący, drugi człowiek musiał być „obstawą”. Patrzył trochę spode łba, robiąc wrażenie, jakby nie miał tam nic do roboty. Wyjąłem z kieszeni przysłane przez rodziców świadectwo lekarskie matki, na które pan wicekonsul zaledwie rzucił okiem, nie okazując szczególnego zainteresowania. Jakoś tak spontanicznie, wywiązała się krótka rozmowa. Zachęciła mnie pewnie emanująca z jego zachowania kultura osobista a nawet pewne dostojeństwo, kojarzące się z profesją dyplomaty, do czego przyczyniał się może też jego wysoki wzrost i powściągliwy sposób bycia. Uświadomiłem sobie nagle, że mówię o czymś, co nie ma właściwie żadnego związku ze zdrowiem mamy oraz z moimi staraniami o wydanie rodzicom paszportów. Ni stąd, ni zowąd rzuciłem bowiem żartobliwą uwagę na temat „życiowego paradoksu”, sprawiającego, że lewicowi działacze emigracyjni przypisują mi orientację prawicową, podczas gdy prawicowi posądzają mnie o sympatie lewicowe. Nagle wyraźnie się ożywił i z nutką wyczuwalnego jakby współczucia zapytał (pamiętam to do dziś): „Panie Strzyżewski, czy nie czuje się Pan dobrze na emigracji?”. Pomyślałem, że musiał zostać nieźle poinformowany o tym, co spotkało mnie ze strony działaczy tutejszej postaparatczykowskiej emigracji (tzw. „pomarcowców” – jego dawnych bądź, co bądź kolegów) z A.Koraszewskim na czele. Poczułem ściskanie w żołądku i z naciskiem (nomen omen) odpowiedziałem: „Nie! A zresztą nie po to tu przyszedłem, żeby o tym rozmawiać”. Momentalnie twarz jego przybrała poprzedni, urzędowo-powściągliwy wyraz i zamilkł. Po chwili zaś oficjalnym tonem poinformował, że jedzie właśnie do Polski i że moją sprawę przekaże do załatwienia odpowiednim władzom. Wstał następnie, zwrócił mi zaświadczenie lekarskie i wyciągnął na pożegnanie rękę. Po trzech miesiącach bezowocnego czekania (może spodziewano się moich kolejnych próśb) rozpocząłem głodówkę pod konsulatem wraz z dwoma marynarzami, którzy od otrzymania azylu (z powodu wprowadzenia stanu wojennego) nie mogli doczekać się wypuszczenia ich żon i dzieci. Mnie „kazano” głodować najdłużej, jednak po upływie miesiąca wypuszczono wreszcie rodziców. Odtąd, zawsze gdy przypominam sobie tamto spotkanie, widzę oczami wyobraźni, w jaką to mógłbym wpakować się pułapkę, gdybym w odpowiednim momencie nie powstrzymał języka.

 

Leszek Moczulski:
Panie Tomku, decydując się na podjecie działalności opozycyjnej wymierzonej w ZSRR i istnienie systemu PRL (a nie ograniczonej do postulatu demokratyzacji ustroju totalitarnego czy żądań humanitarnych), liczyłem się w wszelkimi możwymi konsekwencjami, wraz z nagłą śmiercią czy dożywotnim gniciem w sowieckim więzieniu. Dzisiaj mogę tylko cieszyć się, że wyszedłem a tego obronną ręką, przeżyłem, nie straciłem całkowicie zdrowia, nie zwariowałem w psychuszce itd. Ściga mnie wprawdzie zza grobu zemsta ZSRR, jego KGB i SB, ale uniemożiwianie działalności politycznej na mocy przepisów lustracyjnych, publiczne obrzucanie błotem, skazywania przez sądy, zniesławianie itd - choć przykre, to tylko małe piwo. Wtedy, na przełomie 1976/77, gdy decydowało się być albo nie być niepodległosciowej opozycji , a ściślej politycznego ruchu oporu przeziwko sowiecko-totalitarnemu zniewoleniu, gotów byłem na znacznie wiecej, niż przychodzenie do kawiarni na formalne wezwania policji. Zdawałem sobie sprawę - trafnie, że gdyby ci durnie rozpoznali, że jestem w ostatniej fazie przygotowań do utworzenia Ruchu Obrony, muszą to jakoś ujawnić - a była to dla nas informacja na cenę życia. Konieczność prowadzenia kawiarnianej rozmowy z ubekiem - i to rozmowy w pełni przeze mnie kontrolowanej, nie była zdarzeniem komfortowym, ale na tle innych doświadczeń, jakie mnie w tych latach spotykały, trudno ją uznać za szczególnie przykrą. Zwłasza, że miałem satysfakcję, że to ja panuję nad sytuacja. Proszę wreszcie pamietać, że również psychicznie byłem do tego przygotowany, mając już za sobą więzienie, liczne represje i długą aktywnośc konspiracyjną.

Z jednym oficerem, za każdym razem otrzymywałem formalne wezwania na piśmie,na odpowiednim druczku, z pieczęcią i podpisami. Godziłem się, że przesłuchania nie były protokołowane, bo nic nie chciałem podpisywać. Piszę o tym w innym miejscu. Rozbudowane, zapewne po wielu latach, notatki oficera z tych przesłuchań nie zawierają jakichkolwiek treści, świadczących o mojej nawet mimowolnej współpracy z SB. Zachował się dokument stwierdzający, że o fakcie tych przesłuchań poinformowałem Andrzeja Czumę, a on m. in. Emila Morgiewicza.


Mirek Lewandowski:
Bronisław Wildstein, którego trudno posądzić o pobłażliwość wobec agentów i sympatyzowanie z przeciwnikami lustracji twierdzi w Tygodniku "Uważam Rze" z dnia 21 lutego 2011:

>>Sam fakt rozmów z SB w tamtych czasach nie tylko nie był skandalem, ale stanowił normę. Statystyczną normę stanowiła także zgoda na spotkania nieformalne, nie poprzedzone oficjalnym pismem i odbywające się poza urzędem. Ten stan rzeczy zmieniać zaczął się dopiero po powstaniu KOR i stosunkowo szerokim rozpowszechnieniu wydanej przez Polskie Porozumienie Niepodległościowe anonimowej (napisanej przez Jana Olszewskiego) podziemnej broszury „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa”. Wcześniej ale i potem uwewnętrznione głęboko przeświadczenie, że SB może wszystko, powodowało, iż mało kto zastanawiał się nad formalnością wezwań ze strony jego funkcjonariuszy i okolicznościami spotkań. Oceniać więc należy ich efekty i zachowania w ich trakcie<<