 
                  Glossa do „Nocnej zmiany"?
					Nie ma wątpliwości, że film Macieja Gawlikowskiego o 
					Konfederacji Polski Niepodległej jest ważny i skłania do 
					dyskusji - ja jednak, oglądając go, miałem poczucie 
					poważnego niedosytu z dwóch powodów: 1) dość oględnego 
					potraktowania punktu zwrotnego w historii współczesnej 
					Polski, czyli „nocnej zmiany", 2) niewnikania w konsekwencje 
					„nocnej zmiany", do której przecież, co tu dużo kryć, Leszek 
					Moczulski z KPN-em walnie się przyczynili. Gawlikowski jakby 
					przeszedł nad tym faktem do porządku dziennego, stając, co 
					zrozumiałe, zważywszy na jego sympatie polityczne, po 
					stronie KPN-u, ale jednocześnie nie wchodząc w dyskusję nad 
					podstawową kwestią, czyli pytaniem, czy Moczulski z KPN-em 
					postąpił w czerwcu 1992 r. słusznie. A tymczasem problem 
					słuszności tego właśnie posunięcia (skrótowo wyrażonego 
					pamiętnymi słowami samego szefa KPN-u: „Podejmujemy męską 
					decyzję - Pawlak i koniec!", przywołanymi i w filmie Jacka 
					Kurskiego, i Gawlikowskiego) jest podstawowy, jeśli 
					podejmujemy się oceny wagi i wartości działań KPN-u, 
					ponieważ, co tu dużo kryć, historia tego antykomunistycznego 
					ugrupowania jest ewidentnie pęknięta i po chlubnej karcie 
					sprzeciwu i wobec bolszewickiego systemu, i wobec kompromisu 
					z czerwonymi w 1989 r. (droga „pod prąd"), pojawia się 
					zupełnie zaskakująca karta sprzeciwu wobec programowo 
					dążącego do dekomunizacji, rządu Jana Olszewskiego (droga „z 
					prądem"). Oczywiście, nie chciałbym tu stawiać tezy, jakoby 
					KPN stanowił główną siłę obalającą ów rząd, ale przecież nie 
					ma najmniejszych wątpliwości, iż to właśnie Moczulski z KPN-em, 
					otwarcie poparł działania Wałka, udecji (tu niezapomniane 
					sejmowe, przejmujące, reytanowskie mowy J. M. Rokity 
					składającego pod koniec maja 1992 r. formalny wniosek w 
					kancelarii sejmu o odwołanie rządu) i KLD, dążące de facto 
					do całkowitego zablokowania rozliczenia komunizmu.
					
					W klasycznie załganej dla czasów „po olszewikach" książce „Teczki, 
					czyli widma bezpieki" (red. Jacek Snopkiewicz, współpraca 
					Aleksandra Jakubowska i Dariusz Wilczak, Polska Oficyna 
					Wydawnicza „BGW", Warszawa 1992), z okładką z „szamańskim" 
					obliczem A. Macierewicza (wykadrowane „oczy szaleńca") i 
					podpisem: „„Czarny scenariusz" czerwcowego przewrotu", 
					zebrane są na gorąco oprócz - jak zwykle bezcennych w takich 
					chwilach próby - „spowiedzi" rozmaitych anonimowych esbeków, 
					m.in. ówczesne refleksje osób sprzeciwiających się „zamachowi 
					stanu" szykowanemu przez nienawistnych lustratorów. Do 
					tychże głosów chciałbym wrócić przy okazji debaty dotyczącej 
					dokumentu Gawlikowskiego.
					
					W jego filmie bowiem nie ma bowiem wyraźnego zaznaczenia, że 
					KPN gotów był (30 maja 1992 r., a więc w sytuacji, gdy 
					Rokita z kolegami z UD, KLD i egzotycznego „Polskiego 
					Programu Gospodarczego" zawnioskował o odwołanie rządu przy 
					stuprocentowo pewnym poparciu komunistów dla tego rodzaju 
					inicjatywy) wesprzeć gabinet Olszewskiego, stawiał jednak 
					warunki dotyczące obsady poszczególnych stanowisk 
					ministerialnych (m.in. sam Moczulski miał być szefem MON-u i 
					chyba wicepremierem). Olszewski wstępnie zaakceptował 
					postulaty KPN-u, toteż rozpoczęto w Urzędzie Rady Ministrów 
					negocjacje polityczne między dwiema stronami (w trakcie 
					których Dariusz Wójcik ze swym sekretarzem miał się udać do 
					MSW na spotkanie z Macierewiczem, a stamtąd wrócić na salę 
					obrad). Z tychże to rozmów relacje składał m.in. Adam Słomka 
					(cytuję za autorami „Teczek..."):
					
					„Był [Wójcik - przyp. F.Y.M.] wyraźnie poruszony, ale 
					siedział z kamienną twarzą. Wiedziałem jednak, bo go znam, 
					że jest czymś bardzo podekscytowany. Premier do końca rozmów 
					grał z żelaznymi nerwami i czekał chyba aż my pękniemy. 
					Widać było, że Olszewski jest zszokowany, kiedy 
					stwierdziliśmy, że nie ma właściwie o czym dalej rozmawiać, 
					bo strona rządowa niepoważnie traktuje nasze postulaty. W 
					tym momencie premier zaczął mówić, że być może co do spraw 
					programowych są pewne różnice, ale w sumie to się jakoś 
					dogadamy. Dodał przy tym, że szkoda na to tracić czasu, więc 
					przejdźmy może do spraw personalnych. My oczywiście 
					zaczęliśmy się bronić, bo nie omówiono w zasadzie naszych 
					postulatów programowych. Na to Olszewski stwierdza:
					
					- Nie, nie, panowie, ja chcę powiedzieć, że my generalnie 
					zgadzamy się na wasze postulaty.
					
					Dziwne, prawda? W ogóle dziwne rzeczy tam się działy i dla 
					człowieka, który nie orientował się w tej całej zakulisowej 
					grze było to całkowicie absurdalne. Wydawałoby się, że są to 
					poważni politycy, ale zachowywali się jak nieśmiałe dzieci. 
					Bali się mówić. Jarosław Kaczyński na przykład stwierdził:
					
					- Ja się nie będę wypowiadał. Powiem tylko tyle, że jak już 
					będzie koalicja, to ja zabiorę głos. Na razie szkoda czasu.
					
					Co ciekawe, Kaczyński nic już więcej nie powiedział. 
					Przyglądał się tylko wszystkiemu i lekko uśmiechał. Wydaje 
					mi się, że poza Olszewskim był on jedynym w tym towarzystwie, 
					który wiedział, co jest grane. Na koniec spotkania Olszewski 
					nagle robi rzut na taśmę i mówi:
					
					- Panowie, dwunastu wiceministrów to przesada. Zgadzamy się 
					na większość waszych postulatów personalnych, ale dwunastu 
					to jest za dużo. Omówmy, których tak, a których nie. Co do 
					tych głównych ministerstw, które chcieliście to zgoda, ale 
					co do wicepremiera, to raczej nie.
					
					W tym momencie był to zawoalowany atak na Leszka 
					Moczulskiego, ale my w ogóle nie podjęliśmy tematu. 
					Stwierdziliśmy jedynie, że dalsze rozmowy są bezprzedmiotowe 
					i skoro postulaty programowe nie są przyjęte, więc my nie 
					chcemy wchodzić w sprawy personalne. W tej sytuacji 
					pozostało nam wyjść z rozmów. Na zakończenie Leszek rzucił, 
					że gra w kulki to nie z nami. W tym momencie im wszystkim 
					szczęki opadły. Ja tylko słyszałem, jak te szczęki uderzały 
					o blat. Faceci z rozdziawionymi gębami, oniemiali, zostali 
					przy stole, a my podaliśmy rękę premierowi i wyszliśmy." (s. 
					44-45)
					
					- przytaczam tę barwną wypowiedź o opadających szczękach „olszewików", 
					w całości, by pokazać, że (mimo gotowości do współpracy ze 
					strony premiera) KPN zerwało rozmowy koalicyjne i 
					zapowiedziało poparcie wniosku o dymisję gabinetu 
					Olszewskiego - oświadczenie Moczulskiego dla prasy jeszcze 
					tej samej nocy, zanim ten ostatni dowiedział się, że 
					znaleziono jego teczkę. Słomka opowiada dalej tak:
					
					„Po wyjściu z sali Darek Wójcik mówi, że ma coś ważnego i 
					musimy się natychmiast spotkać. Przyjeżdżamy do Sejmu. Darek 
					mówi, żebyśmy poszli na spacer. Idę ja, Darek, Krzysztof 
					Król i Leszek Moczulski. Wiedziałem już, że musi to być coś 
					ważnego, bo my tylko w sprawach naprawdę ważnych opuszczamy 
					teren Sejmu. Udaliśmy się w kierunku parku. Darek mówi, że 
					był u Macierewicza, że on pokazał mu teczkę i powiedział, że 
					ma materiały udowadniające to, że Moczulski był agentem. 
					Darek twierdził, że w tej rozmowie Macierewicz sugerował mu, 
					aby Moczulskiego odsunąć od kierownictwa KPN. Leszek na to 
					się żachnął i mówi:
					
					- No to wiadomo, o co już chodzi. Podjęli grę polityczną na 
					bardzo wysokim szczeblu, a to im grozi samobójstwem, bo w 
					tym momencie przesadzili.
					
					Znam Moczulskiego wiele lat i wiem, że on się spodziewał, iż 
					któregoś dnia w jego życiu ktoś mu taki numer wykręci. Chyba 
					był tylko zdziwiony tym, że to Macierewicz. Zapytałem Leszka 
					dlaczego Macierewicz to zrobił? Moczulski odparł:
					
					- To jest fanatyk. Poza tym bardzo im zależy, żeby uratować 
					się na naszych głosach. Podjęli grę na wysokim poziomie a my 
					musimy wytrzymywać to psychicznie i nie dać się zepchnąć do 
					narożnika.
					
					Tej nocy ustaliliśmy, że nie dajemy nic po sobie poznać, 
					licząc na to, że może do rana ochłoną i podejmą rozmowy. 
					Spokojnie poszliśmy spać. Nikt się tym specjalnie nie 
					przejął, bo każdy z nas przeżył już wiele podobnych historii. 
					Jedyną nowością w tej sprawie było to, że solidarnościowy 
					człowiek wyjmuje teczkę i straszy." (s. 45-46)
					
					Tyle Słomka. Dalszy ciąg znamy - Wałek wstępnie ugaduje się 
					z Pawlakiem, a potem dochodzi do „nocnej zmiany" i 
					powstrzymania „ludzi chorych z nienawiści" (niezapomniany 
					termin J. Kuronia). KPN przybija gwóźdź do trumny gabinetu 
					Olszewskiego, zaś Moczulski, który zapewne agentem nie był (zgadzam 
					się tu z wypowiedzią Antoniego Dudka z filmu Gawlikowskiego), 
					staje jednak po stronie tych, którzy o żadnym ujawnieniu 
					agentów (i wykorzenieniu ich z publicznego życia) nie 
					chcieli słyszeć. Moczulski być może nie był agentem, 
					powtarzam, lecz zachował się w tej krytycznej sytuacji 
					niemalże jak agent. Tak niestety wyglądała „noc czerwcowa" 
					wtedy w 1992 r. i tak wygląda z dzisiejszej perspektywy, 
					kiedy III RP przypomina jedno wielkie bagno, w którym pławią 
					się ludzie posowieckich służb pospołu ze skorumpowanymi 
					politykami.
					
					Widok Moczulskiego obok wujka Tadka, Wałka, Miecia, Donka 
					czy ogłuszonego ekspresowym biegiem wydarzeń wujeczka Waldka 
					etc., mam w pamięci cały czas przez te wszystkie lata, bo to 
					stopklatka historii Polski. Czy naprawdę dla Moczulskiego 
					nie było innego wyjścia, jak dołączyć się wtedy do tego 
					potwornego grona? Czy jeśli uważał, że materiały w teczce są 
					esbeckimi fałszywkami (w jego przypadku to całkiem możliwe; 
					czerwoni usiłowali niszczyć aktywnych opozycjonistów na 
					wszelkie możliwe sposoby), to nie powinien był dążyć do 
					pełnego wyjaśnienia tej sprawy i do zwalczania agentury oraz 
					esbeków, nawet za cenę chwilowego zrezygnowania z 
					planowanego pełnienia funkcji ministerialnych? W filmie 
					Gawlikowskiego zwraca się uwagę na A. Anklewicza, który 
					rzekomo miał się cały czas kręcić przy gabinecie 
					Olszewskiego, a przy Macierewiczu szczególnie, a czy w takim 
					razie towarzystwo Miecia, Wałka, że o „SLD, które nie 
					skrewiło" w chwili próby nie wspomnę, było lepsze? Pamiętam 
					też to burzliwe posiedzenie sejmowe i wystąpienie Kazimierza 
					Świtonia, którego słowa („na drugiej liście jest pan 
					prezydent jako agent Służby Bezpieczeństwa"), ówczesny 
					wicemarszałek przewodniczący obradom, Wójcik, nakazał 
					skreślić ze stenogramu jako „uwłaczających czci prezydenta 
					Rzeczypospolitej", za co - jak opowiadają autorzy „Teczek..." 
					- dostał „długotrwałe oklaski". W ekspresowym tempie, co też 
					warto przypomnieć, Trybunał Konstytucyjny uznał uchwałę 
					lustracyjną (z 28 maja) za niezgodną z „Konstytucją RP" i „zawiesił 
					w całości" jej stosowanie od 19 czerwca 1992 r.
					
					Z polską historią współczesną jest tak, że z roku na rok 
					pisana ona jest na nowo, tak jakby przybliżanie się do 
					prawdy było procesem niemożliwym albo nonsensownym. Jak 
					oddzielić legendę w sensie esbeckim od legendy w sensie 
					konfabulacji na temat takich czy innych wydarzeń? Komu dać 
					wiarę, a komu nie? I z jakich powodów mielibyśmy jednym 
					bohaterom dawnych wydarzeń dawać wiarę, innym zaś nie?
					
					Otóż najlepszym probierzem tego, jak skutkuje czyjaś postawa 
					i czyjś światopogląd polityczny, jest to, do jakich 
					konsekwencji jego działanie doprowadziło. Nikt chyba nie 
					powie, że po obaleniu rządu Olszewskiego nastał renesans w 
					Polsce. Stało się coś dokładnie odwrotnego. Komuna wróciła 
					do władzy dwiema potężnymi falami w 1993 r. i 1995 r. już w 
					„wolnych wyborach" - już „na własne życzenie" Polaków. Taki 
					był społeczny, polityczny i historyczny bilans „nocnej 
					zmiany", a część rachunku za tę ponowną naszą zabawę z 
					czerwonymi u władzy (i ich ponowną po „okrąglaku" 
					legitymizację), zafundowała nam właśnie Konfederacja swoją 
					krótkowzroczną polityką i swoim - inaczej się nie da tego 
					nazwać - zacietrzewieniem każącym widzieć wroga po stronie 
					dekomunizatorów, a nie wrogów dekomunizacji. Takiego 
					postawienia sprawy nie da się odkręcić żadnym filmem i 
					żadnymi zaklęciami. Można by to próbować odkręcać działaniem 
					politycznym zmierzającym do utworzenia szerokiego frontu 
					przeciwko establishmentowi III RP, skądinąd (mam na myśli 
					wiele komentarzy Gawlikowskiego w blogosferze) jednak wiemy, 
					że odrzuca on i dziś jakikolwiek sojusz polityczny ze 
					środowiskiem reprezentowanym przez PiS, zresztą w filmie 
					„Pod prąd" pojawia się parę wycieczek przedstawicieli KPN-u 
					pod adresem kaczystów chyba na zasadzie „starej miłości, co 
					nie rdzewieje" (od czerwca 1992 r., rzecz jasna).
					
					Wróćmy jednak na koniec jeszcze do filmu, żeby nie było, iż 
					wyłącznie go krytykuję :) (muzyka wprawdzie fatalna i 
					nadreprezentacja komentarzy Jana Lityńskiego i... ni z 
					gruszki ni z pietruszki Aleksandra Halla, przy okazji, ale z 
					tym rozprawia się w swoim obszernym tekście Magda Figurska, 
					więc już nie będę tych kwestii rozwijał). Otóż jest wiele 
					cennych w nim rzeczy. Jakich? Bezcenne migawki z willi w 
					Magdalence. Toasty Michnika. Śmiech „generałów". Migawki z 
					peerelowskiej telewizji. Migawki z okrąglaka. To jednak 
					działa inaczej aniżeli zatrzymane w kadrze ujęcia, które w 
					Sieci krążą od lat. Jak się widzi tych wszystkich 
					budowniczych III RP „w ruchu", słyszy, co mówili, to od razu 
					same zaciskają się pięści. Są „perły" takie, jak wypowiedź 
					M. F. Rakowskiego: „polityka reform jest dziełem PZPR-u, 
					partia wyprzedziła czas", takie jak propagandowy głos J. 
					Rosołowskiego (tego tembru nie da się wymazać z pamięci), 
					czy też takie jak komentarze S. Bratkowskiego z lat 80. 
					dotyczące KPN-u; choć zabrakło mi w tym kontekście 
					szczerozłotych myśli wujka Bronka albo genialnych diagnoz 
					Rokity.
					
					Jest wreszcie kapitalna scena, w trakcie której czerwoni 
					ostentacyjnie opuszczają salę sejmową, gdy Moczulski 
					rozszyfrowuje skrót „PZPR". Czy jednak zbyt szybko na tę 
					salę nie wrócili? I czy nie zasiadają na niej do dziś? To 
					pytania nie tylko do Moczulskiego i do KPN-u, ale też do 
					reżysera filmu „Pod prąd".
					Free Your Mind,
					Tekst ukazał się w marcu 2010 na
					www.polis2008.pl
Barwnych opowieści Słomki jest o wiele więcej (oczywiście nie jestem w stanie stwierdzić, czy twórcy książki „Teczki..." dokonywali jakiejkolwiek ich autoryzacji), oto fragment jednej z nich dotyczącej spotkania Słomki, Tomasza Karwowskiego i Krzysztofa Błażejczyka z Romualdem Szeremietiewem (ówczesnym p/o szefa MON-u) 4 czerwca o godz. 16-tej w gmachu MON-u: „...Nagle zrobiło nam się jakoś tak dziwnie. Ni to groźba, ni to chwalenie się [materiałami MSW i kontrwywiadu - przyp. F.Y.M.], ale nam zaczęło robić się łyso, więc próbowaliśmy wyjść. Szeremietiew zatrzymał nas i mówi:
- Słuchajcie, jeszcze chwila, bo wiecie sytuacja jest bardzo groźna w kraju.
- Co się dzieje? - pytamy.
- No... panowie lasy podpalają dookoła Warszawy. Tylko nie mówcie tego nikomu. Mam informację stuprocentową od swoich informatorów. Tak, tak różne siły tu podpalają.
W ogóle zaczął tak jakoś dziwnie mówić. W pewnym momencie odkrył połę marynarki i położył rękę na pistolecie i mówi:
- Wiecie sytuacja jest skomplikowana. Postawiłem wojsko w stan gotowości.
Patrzymy na niego. W jednej ręce piwo, w drugiej pistolet. Tu niby strasznie, tu niby luz. Takie stany skrajności. Chwilami wyglądało to rzeczywiście dziwnie. Prawda - ludziom odbija władza. Po chwili Szeremietiew mówi tak:
- Przejąłem kontrolę nad wojskiem poza Śląskim Okręgiem Wojskowym, ale tam wysłałem swoich trzech inspektorów z naglą inspekcją, którzy te jednostki na niższym szczeblu przejmują. Wszystko jest opanowane.
Zdziwieni mówimy, że dobrze, ale pytamy o sytuację w Warszawie.
- W Warszawie mam wielki sukces. Muszę się wam pochwalić, tylko nie mówcie nikomu. Zrobiłem Wałęsie na złość. Niespodziewanie przejąłem dowództwo jednostek dookoła Belwederu. Wspólnie z Macierewiczem przejęliśmy nadwiślańskie.
Myśmy z tego wszystkiego nie pytali się nawet na co jest przygotowany. To tak brzmiało jakby miał zamiar robić jakieś poważne rzeczy. Zaczęliśmy patrzeć na niego z lekkim politowaniem. Błażejczyk chwilami chwytał się z tego wszystkiego za głową. Kiedy już wychodziliśmy Szeremietiew niespodziewanie mówi:
- Wiecie, jaka jest sytuacja z Moczulskim.
- A jaka jest sytuacja?
- No,Adam nie udawaj, że nie wiesz. Przecież są materiały na Moczulskiego. Nie bądź dziecko.
Odpowiadam, że wiem, ale do tej pory nam ich nie udostępniono. Jeżeli wy macie jakieś materiały, a odmawiacie ich pokazania, to znaczy, że gracie nie fair. Bo gdyby coś było, to byście pokazali. Szeremietiew w tym momencie połknął żabę:
- Jak to? Nie pokazali? To jakieś nieporozumienie. Przecież mieli wam pokazać, to jest wbrew ustaleniom. Wiesz, Adam, ja już w więzieniu się zorientowałem, że Moczulski jest agentem.
Wyszliśmy od niego szybciej niż weszliśmy." (s. 51-52).
Szeremietiew z piwem i pistoletem w gabinecie ministra, pierścień ognia wokół stolicy - to o wiele lepsze niż ruski film gangsterski. Przytaczam tę opowieść nieprzypadkowo, 1) bo Szeremietiew to też postać KPN-u (wątek jego rozejścia się z Moczulskim jest w filmie Gawlikowskiego zmarginalizowany, zaś Szeremietiew w filmie zaprzecza, by Moczulski był agentem, uważa tylko, że prowadził on grę z Bezpieką), a 2) bo to posłowie KPN rozpowszechniali potem wieści, że postawiono w stan gotowości wojsko, dorzucając drew do ognia rozpalonego parę tygodni wcześniej przez Wałka i tych generałów „ludowego wojska polskiego", co nie godzili się na desowietyzację armii. Na tym tle zresztą był bardzo poważny konflikt między „pałacem prezydenckim" a rządem Olszewskiego, zanim doszło do „nocy teczek".
Świtoń w trakcie późniejszej debaty wokół wniosku o odwołanie rządu Olszewskiego, rzekł jeszcze: „Ja rozumiem, że sprawa ujawniania agentów służby bezpieczeństwa jest niewygodna, bo minister Parys ujawnił spisek przeciwko państwu w Kancelarii Prezydenta. Tak. W Kancelarii Prezydenta działa mafia na rzecz odbudowy struktur dawnego systemu, od czasu, kiedy Kancelarią kieruje Wachowski. Tego faktu ukrywać nie wolno. Naród polski... [tu upomnienie ze strony wicemarszałka Kerna - przyp. F.Y.M.] Dlatego z tej trybuny pragnę panu prezydentowi otworzyć oczy, aby odsunął od siebie ludzi działających na szkodę państwa (...) uważam, że niezwłocznie należy powołać ponadpartyjny blok naprawy Rzeczpospolitej, który będzie... (...) ...bo jak widzimy wiele ugrupowań działa na szkodę naszego państwa. Dziękuję." (s. 75-76).
. . . . . .












