E-Archiwum KPN

Wspomnienia konfederatów

Obszar pierwszy, Warszawa

Jerzy Wożniak o Rosenie-Zawadzkim

           Pułkownika Kazimierza Rosen -Zawadzkiego poznałem wiosną 1987 r. Z polecenia Andrzeja Szomańskiego udałem się do jego mieszkania na warszawskiej Starówce. Informacja była następująca: Leszek Moczulski chciałby, aby ktoś z młodzieży związanej z KPN zaopiekował się kombatantem I Brygady Legionów, uczestnikiem wojny 1920 r., który identyfikuje się z działalnością KPN i wspiera antykomunistyczną opozycję. Nie za bardzo wiedziałem, o kogo chodzi a samo nazwisko Zawadzki niewiele mi mówiło.

          Zameldowałem się punktualnie pod wskazanym adresem przy ulicy Szeroki Dunaj. Drzwi otworzył mi Andrzej Szomański. W środku, w wąskim korytarzu zobaczyłem sędziwego pana w okularach i znanych mi liderów Konferencji: Krzysztofa Króla i przewodniczącego KPN Leszka Moczulskiego. O czym była rozmowa dokładnie nie pamiętam. Na pewno byłem bardzo przejęty całą sytuacją i zadeklarowałem gotowość wsparcia pułkownika we wszystkim co będzie konieczne. W trakcie spotkania zapamiętałem zainteresowanie przewodniczącego KPN biblioteką pułkownika. Zapewne Leszek Moczulski nie był po raz pierwszy w tym miejscu, ale jego wzrok błądził po półkach z książkami. Te książki dotyczyły zagadnień związanych z II wojną światową. Były to grube tomy w języku rosyjskim, francuskim i angielskim. Rozmowę z pułkowniem prowadził Andrzej Szomański, który zwracał się do Rosena-Zawadzkiego per "panie rotmistrzu". Andrzej Szomański robił to celowo i złośliwie. Jak mi później powiedział Zawadzki był mocno "umoczony" we współpracę z komunistami i stopień pułkownika otrzymał w PRL.  Moczulski wydawał mi się nieobecny. Sprawa "opieki" nad pułkownikiem miała sprowadzać się do regularnych odwiedzin, zrobienia sprawunków (apteka, spożywczak i to co będzie w danym momencie konieczne) oraz do "towarzyszenia" od czasu do czasu we wszystkim co miało związek z jego pracą pamiętnikarską. Tyle z pierwszego spotkania.

          Potem regularnie, mniej więcej raz w tygodniu odwiedzałem Rosena Zawadzkiego i przedstawiałem mu powoli moich kolegów i koleżanki zaangażowanych w młodzieżowej grupie afiliowanej przy warszawskiej KPN "Świt Niepodległości". Byli to: Albert Katana, Sławomir Gąsior, Magdalena Gawrońska oraz osoby z tzw. "starego" KPN: Wiesław  Gęsicki i Jarosława Maćkowiak. Z czasem wywiązał się między pułkowniem a nami rodzaj sympatii. Rozmawialiśmy na temat bieżącej sytuacji politycznej i tego co działo się w kraju. Starszy pan potrzebował towarzystwa i obdarzył mnie swoim zaufaniem wręczając pęk kluczy do mieszkania. Te rozmowy odbywały się przy radiu, z którego słychać było zagłuszaną audycję Radia Wolna Europa, którą - jak zaobserwowałem - pułkownik słuchał (a raczej miał nastawioną na odbiór) praktycznie non stop. Pamiętam jak wczesną jesień 1988 kiedy komentowane były przez RWE strajki na w Nowej Hucie brutalnie spacyfikowane przez ZOMO pułkownik głośno słał nieparlamentarne słowa pod adresem komunistycznej władzy.

          Wcześniej gdzieś pod koniec 1987 zacząłem namawiać Rosena Zawadzkiego do opublikowania w drugim obiegu wspomnień. Szczególnie zależało mi na okresie wojny polsko-bolszewikiej 1919-1921. Nie uzyskałem od razu zgody, ale konsekwentnie namawiałem pułkownika, aby w końcu dał za wygraną i uległ mojej prośbie. Nie pamiętam jak to się skończyło, ale w styczniu 1988 w naszym pisemku Świt Niepodległości nr 5 ukazał się wywiad z Rosenem-Zawadzkim dotyczącym wojny 1920 roku.

          Z tym numerem Świtu wiąże się historia związana z wielką żeliwną wanną w mieszkaniu pułkownika. Postanowiliśmy zorganizować w tej wannie polową drukarnię, w czym pomógł "stary" i doświadczony opozycjonista Wiesław Gęsicki. Było w tym trochę podstępu i wyrachowania, ponieważ właściel mieszkania przebywał w tym czasie w dosyć ciężkim stanie w szpitalu (grypa) nie mając pojęcia, co się wyprawia w jego łazience. A działo się dużo. Najpierw poszły w ruch ulotki a potem nasz numer Świtu z tekstem Rosena-Zawadzkiego. Wszystko na tzw. "ramce", czyli na ręcznym powielaczu. Efekt był kiepski. Gazetka przypominała wydania "bibuły", które widziałem w mieszkaniu swoich rodziców na początku stanu wojennego. Był to tłusty druk i ledwo czytelne litery. Na domiar złego nasza działalność "drukarska" spowodowała dewastację wanny, której za żadne skarby nie dało się oczyścić z resztek farby drukarskiej. "Walka" z doprowadzeniem wanny do jako takiego wyglądu trwała kilka dni. Nie było to w porządku, ale szybki powrót do domu ze szpitala właściciela nie był mi na rękę. Szczęśliwie pan Kazimierz doszedł po jakimś czasie do siebie, wrócił do domu (coś tam stękał, że wanna jakaś zapaskudzona, na co ja udawałem "Niemca") i swoim zwyczajem odgrzewał przy mnie w starym garnku z długim uchwytem mleko.

          I jeszcze jedna historia związana z tym okresem. Barbara Szomańska powiedziała mi któregoś dnia, że umarłem.... Kompletnie nie zrozumiałem o co chodzi i z małym dreszczykiem emocji czekałem na ciąg dalszy. Wyglądało to następująco. Maria Moczulska odwiedziła chorego Rosena-Zawadzkiego w szpitalu i podczas rozmowy powiedziała, że niedawno zmarł Jurek Woźniak. Pani Moczulska miała na myśli adwokata Jerzego Woźniaka, który w czasie stanu wojennego  bronił więźniów politycznych m.in. Jacka Kuronia, Adama Michnika i Romualda Szeremietiewa z KPN. Adwokat zmarł po ciężkiej chorobie pod koniec 1987 r. Widocznie Marii Moczulskiej "zaszło się" na wspominki i tak mimochodem Rosen-Zawadzki usłyszał hiobowe wieści o "mojej" śmierci. Nie mógł uwierzyć w tę informację a szczególnie w to, że zmarły pozostawił żonę i dwoje dzieci. Według Barbary Szomańskiej miał krzyknąć: "To ten gówniarz nie powiedział nawet, że był żonaty i na dodatek miał dzieci !?".

          Po tej "przygodzie" ze szpitalem doszedłem do wniosku, że nie ma co zwlekać i trzeba działać. Zdecydowanie zacząłem namawiać pułkownika do wydrukowania jego wspomnień. W końcu uległ i dał mi swój nigdzie nie publikowany tekst pt. "Pierwszy Marszałek Polski nie żyje...", który napisał kilkanaście miesięcy wcześniej w 50 rocznicę śmierci Józefa Piłsudskiego. Zastrzegł, żeby wydanie było opatrzone zdaniem "bez wiedzy i zgody chorego autora". Poprosiłem o pomoc Roberta Nowickiego - działacza "starej" KPN, z którym współpracowałem od 1986 r. Nowicki prowadził tajną poligrafię i swoje wydawnictwo "Niezłomni". Drukował wiele pism podziemnych dla "Solidarności" i KPN. Umówiliśmy się na nakład 500 egzemplarzy. Zależało mi, aby tekst w formie broszury ukazał się przed 12 maja 1988 r. czyli przed kolejną rocznicę śmierci Marszałka. Jakieś przeszkody spowodowały, że materiał był gotowy do kolportażu miesiąc później. Starszy pan, gdy dostał do ręki jeszcze "ciepły" egzemplarz bardzo się wzruszył. Oprócz podziękowania otrzymałem osobistą dedykację:  "Przyszłemu oficerowi Wolnej Suwerennej Rzeczpospolitej autor. 29.VI 1988".

          Nieco wcześniej  miało miejsce zdarzenie związane z niezależnymi obchodami Święta Trzeciego Maja. KPN planowała demonstrację, która miała się rozpocząć po mszy w Archikatedrze św. Jana na Starym Mieście. Nasza grupa "Świt Niepodległości" również przygotowywała się do tego wydarzenia. Idealnym miejscem do wcześniejszego zdeponowania sprzętu (płachta z napisem "Konferencja Polski Niepodległej" i kije do transparentu) był lokal przy ul. Szeroki Dunaj, który znajdował się kilkaset metrów od miejsca zbiórki. Na pół godziny przed mszą udaliśmy się po "akcesoria" do domu pułkownika. Na początku wszystko szło dobrze ale u wylotu jednej z uliczek zauważeni zostaliśmy przez tajniaków. Szybki refleks kolegów Alberta Katany i Tomasza Andrzejewskiego uratował kije i transparent. Nie obyło się bez chwili "grozy" ponieważ Tomasz potknął się podczas "sprintu" w kierunku Archikatedry i kije przez kilka sekund wylądowały na śliskiej kostkce brukowej.

          Ostatnim dużym "akordem" moich spotkań z Kazimierzem Rosenem Zawadzkim były uroczystości związane z 53 rocznicą śmierci Marszałka Piłsudskiego. Jak co roku 12 maja odprawiana była msza za duszę Marszałka w warszawskiej Archikatedrze. Pułkownik postanowił wziąć w niej udział chociaż nie był rzymskim katolikiem tylko protestantem (raz w miesiącu odwiedzał go w domu ktoś z parafii przy ówczesnej ulicy Świerczewskiego). Jeden z naszych członków Albert Katana "awansował" na kogoś w rodzaju "adiutanta" pułkownika, "wyszykował" go na galowo i krok za krokiem (zapewne trwało to nie mniej niż pół godziny) przemaszerowali  z domu Rosena-Zawadzkiego do Archikatedry. Przed wejściem były powitania. Na pewno wśród zebranych byli przewodniczący KPN Leszek Moczulski, Krzysztof Król (o nim Rosen mawiał: "Krzysztof to się zawsze ładnie kłania"), Zbigniew Kędzierski, Danuta Łomaczewska i my działacze młodzieżówki KPN w Warszawie.

 

Spisał Jerzy Woźniak,

17 stycznia 2021 roku

 

. . . . . .